Wojtek Biczysko

Skrzydła możliwości

Dziadkowie Biczysko mieli stoisko z owocami na hali targowej w Gdyni.  Mieszkali nad kinem Warszawa przy ulicy Świętojańskiej. Pamiętam jak tam do nich chodziliśmy. Dziadek Józef łapał ryby i czasem zabierał mnie ze sobą. Wtedy portowa motorówka przewoziła nas na falochron. Łowiliśmy okonie, węgorze, czasem wielkie płocie… Dziadek bywał bardzo srogi - gdy dobrze nie zaciąłem, pół żartem, pół serio dostawałem po głowie.

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

Rzeźbiarz Wojtek Biczysko (w paszporcie ma dwa imiona i dwa nazwiska, figuruje tam jako Marek Wojciech Lasocki Biczysko) urodził się w sopockim szpitalu na Stawowiu. - To był rok 1957, zdążyłem jeszcze przyjść na świat w Sopocie. Należę zatem do tej nielicznej grupy sopocian z urodzenia - śmieje się. - Dziś odwiedzam moje miasto raz na kilka lat, na stałe mieszkam w Toronto. Wyjechałem z Polski 30 kwietnia 1989 r.,  moja żona miesiąc później. Wylądowaliśmy w Norwegii. Potem w Kanadzie. Pierwszy raz po emigracji wróciłem do Sopotu w 1996 r., do Polski zupełnie odmienionej, a jednocześnie znajomej.

Ucieczka ciężarówką

Chcę wiedzieć co zagnało go na drugi koniec świata, co i kto sprawił, że zamiast dyrygentem (marzenie z dzieciństwa) został artystą. - Duży wpływ na wybór mojej drogi życiowej mieli dziadkowie - przyznaje Wojtek. - To od nich warto zacząć.

No to zaczynamy.

- Dziadek Józef Biczysko urodził się gdzieś na styku poznańskiego i bydgoskiego, dość blisko zachodniej granicy. Przed II wojną handlował żywnością, woził ją własną ciężarówką. Około 1934-35 roku przeniósł się z rodziną do Gdyni. Mówisz, że ciekawe nazwisko? Chyba rzeczywiście. Kilka pokoleń wstecz rodzina dziadka przywędrowała do Polski z Bałkanów, czy z Rumunii. Tam właśnie oraz na Ukrainie znalazłem inne osoby o tym nazwisku - opowiada rzeźbiarz.

- Mój tata Lucjan urodził się w 1931 r. We wrześniu 1939 r. ośmioletni Lucek wraz z rodzicami, bratem i siostrą musiał z Gdyni uciekać. Dziadek zapakował familię na swoją ciężarówkę i ruszył w kierunku Warszawy. Niestety, gdzieś w drodze, już blisko stolicy wojsko im tę ciężarówkę zarekwirowało. Udało im się jednak dostać konia z wozem i w ten sposób jechali dalej. Powoził starszy brat ojca, Zenek - miał wtedy13 czy 14 lat. Nagle nalot, wystraszony koń poniósł na oślep. Potem znaleźli w bagażach, w pościeli pociski, Zenkowi cudem nic się nie stało, podobnie jak reszcie rodziny.

Podczas kolejnego bombardowania udało im się schronić w jakimś małym kościółku. Tłum przerażonych ludzi, wśród nich najgłośniej modli się mój przyszły tata. I… kościółek przetrwał. Kiedy ludzie wychodzili, powtarzali: „Przeżyliśmy, bo Lucek tak się modlił”. Tata do dziś to pamięta.

Przetrwali wojnę. Dziadek był bardzo operatywny - łapał ryby, wędził i woził pociągiem na Śląsk, na sprzedaż. Po wojnie wrócili do Gdyni.

Ułan i leśnik

- Drudzy moi dziadkowie to Maria i Tadeusz Lasoccy. Dziadek (rocznik 1889) pochodził podobno z Litwy. W 1914 r. pojechał do sąsiedniego powiatu na jarmark i wrócił dopiero w 1918 r. jako ułan, razem z Piłsudskim i Legionami. Brał udział w wojnie w 1920 r., został ranny i wzięty do niewoli sowieckiej. Kiedy wrócił, poznał Marysię z domu Majdan, moją późniejszą babcię. Tak na marginesie - moim zdaniem jej rodzina musiała wywodzić się od Romów. Moja mama Krystyna, piękna, ciemnooka i ciemnowłosa dziewczyna miała w Sopocie przezwisko Cyganicha. Jej bracia: wujek Kostek i wujek Jasiek też mogliby przynależeć do wędrownej nacji - śmieje się Wojtek. - Wszyscy jednak członkowie rodziny byli mocnymi polskimi patriotami.

Po chwili ciągnie opowieść: - Za wojenne zasługi dziadek dostał od Piłsudskiego posiadłość w Zakopanem, zamieszkał tam z babcią i dziećmi w latach 30. Dziadek, który po I wojnie skończył w Wiedniu leśnictwo, w Zakopanem pracował jako nadleśniczy. Gdy wybuchła II wojna, włożył mundur gotów znów iść do wojska. Babcia płakała, razem z nią czwórka dzieci. A dziadek tylko wyjął pistolet - jak opowiadał kuzyn mojej mamy z Zamościa - przyłożył go sobie do głowy i powiedział: „Jeśli mnie nie puścicie, to się tu zastrzelę”. No i poszedł na wojnę. Babcia w tym czasie siedziała z dziećmi na Zamojszczyźnie i Lubelszczyźnie. Do czasu - moja nastoletnia wtedy mama razem ze swym starszym bratem wylądowali na Majdanku. Niewiele mi o tym opowiadała. W latach 40. rodzina przybyła do Sopotu.

Skąd wziął się pomysł żeby po wojnie przyjechać nad morze? - pytam.

- Ich majątek został na wschodzie, chyba już za granicą. Dziadek Tadeusz był zdeklarowanym antysowietem. Mało wiem o tamtych czasach, w domu się o tym nie opowiadało. Pamiętam tylko historię o pieniądzach, które dziadek miał schowane jeszcze sprzed wojny. Zainwestował je w jakąś spółkę samochodową, chyba w Gdyni. Ale spółka padła i wszystko stracił.

Z Bocznej na Dąbrowskiego

Po przyjeździe do Sopotu rodzina Lasockich zamieszkała na trzecim piętrze  dużej kamienicy przy ul. Bocznej, obok dzisiejszej ul. 3 Maja, wtedy Dzierżyńskiego. - Dziadek Lasocki żartował, że 3 Maja wcale nie zmieniła nazwy, bo owszem, Dzierżyńskiego, ale „dzierżyć” to przecież to samo co „trzymać”, więc ulica tak naprawdę nazywa się  Trzymajskiego - opowiada Wojtek. - Ja też się w tym domu początkowo wychowywałem. Mieszkaliśmy z dziadkami, ciocią z ich pokolenia, był też wujek Kostek z żoną, ciocią Heleną. Poznali się chyba w Grand Hotelu, gdzie ciocia pracowała w kuchni, a wujek był kierowcą. Później urodziła się im córka, Kasia - rok młodsza ode mnie.

Ciekawe, że moi rodzice: Krystyna i Lucjan poznali się nie na Wybrzeżu, a w Lublinie. Wielkim marzeniem mojej mamy było zostać lekarką. Ale ponieważ dziadek był piłsudczykiem i antykomunistą, jedyną uczelnią, gdzie mama miała szanse się dostać był KUL. Tata z kolei chciał być architektem. Ale podobnie jak mama nie mógł dostać się na wybrane studia - jego ojciec był przecież przedwojennym przedsiębiorcą, źle widzianym przez komunistyczne władze „prywaciarzem”. Tacie też pozostawał więc tylko KUL. Oboje znaleźli się zatem w Lublinie - mama jako studentka filologii angielskiej, tata filozofii (specjalizację zrobił z psychologii). Później jako psycholog pracował w poradni wychowawczo-zawodowej we Wrzeszczu. Miał też drugą pracę - wieczorowo skończył technikum budowlane i przez wiele lat zajmował się wyceną nieruchomości.

- Wyprowadziliśmy się z Bocznej, kiedy miałem może cztery lata. Ojciec jakimś cudem kupił mieszkanie w budowie przy ulicy Dąbrowskiego. Zamieszkaliśmy tam w 1961 r., tata mieszka tam do tej pory. Lata 60. pamiętam jako wspaniały czas - uśmiecha się Wojtek. - Rodzice byli szczęśliwi, mieliśmy tylko dla siebie własny dom. Zanim poszedłem do szkoły (sopocka podstawówka nr 10), chodziłem do żłobka przy ul. Morskiej, potem do przedszkola nad samym morzem. Oboje rodzice pracowali - mama anglistka wykładała najpierw w średniej szkole ekonomicznej, potem w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Sopocie i na Uniwersytecie Gdańskim. Dawała też lekcje prywatne w domu. Miała więc masę wychowanków, cztery lata temu na jej pogrzeb przyszły ich tłumy.

Zapach, który najmocniej kojarzy się Wojtkowi z dzieciństwem to kawa i książki. - Są lata 60., powiedzmy 1964. Idę z mamą, za rączkę - byłem bardzo grzecznym chłopcem, istny rozpuszczony maminsynek, bo moja siostra urodziła się dopiero, gdy miałem dziewięć lat. Idę więc z mamą do Międzynarodowego Klubu Książki i Prasy na Monte Cassino. Mama umawiała się tam ze swoimi koleżankami, piły kawę, którą pachniało wspaniale. Ja dostawałem ciastko, słuchałem o czym panie rozmawiają. Byłem tym wszystkim zachwycony…

W tym czasie chciałem być dyrygentem. Stałem przy oknie i dyrygowałem. Mam twierdziła później, że marzyłem też o zawodzie strażaka. Możliwe, choć sam tego nie pamiętam. Ale że ułanem, jak dziadek - to wiem.

„Patrzaj, Wojtuś, kogut!”

Obydwaj dziadkowie odegrali ważną rolę w życiu Wojtka. Ale na rozwoju jego twórczości zdecydowanie zaważył dziadek Lasocki.

- Kiedy jeszcze mieszkaliśmy przy Bocznej, dziadek był po siedemdziesiątce. Pamiętam jego siwe wąsy, to jak chętnie pływał w morzu… palił też papierosy. Ale po schodach nigdy nie wchodził, a wbiegał po trzy stopnie. Brał mnie na spacery do lasu, bo przecież leśnik. Uczył nazw drzew, roślin, zwierząt. Mogłem mieć jakieś cztery lata, gdy dziadek na jednym z naszych spacerów nagle mówi: „Patrzaj, Wojtuś, kogut!” Przysiadłem, patrzę. Dziadek: „No, tam, poszedł tam!” I wtedy rzeczywiście zobaczyłem koguta! Co się okazało: dziadek znalazł korzeń, ubrał go w barwne dębowe liście. Upozował tak, że korzeń faktycznie wyglądał zupełnie jak kogut, jak żywy!

To właśnie dziadek Lasocki wprowadzał mnie w plastykę. Rysował, był przecież z tego pokolenia,  które uczyło się w szkołach rysunku. Rysował zwłaszcza konie - jako były ułan znał je i kochał.

Ważnym wydarzeniem w życiu Wojtka była też wielka wystawa Władysława Hasiora w sopockim BWA. - Do dziś mam przed oczami te jego laleczki w wózkach, te machiny hasiorowe… Chodziłem jak zaczarowany. Tak, dziadek Tadeusz i Władysław Hasior bezsprzecznie byli moimi inspiracjami.

Z kolei rodzice rzeźbiarza - tak mu się przynajmniej wydaje - bardzo się starali, by syn nie został artystą. Ani muzykiem. - Bo gitarzystą i wokalistą, który śpiewał między innymi w zespole Takty i ABC (z Haliną Frąckowiak) i występował w Non Stopie, a potem z grupą ITD w Grand Hotelu był mój starszy o dziesięć lat kuzyn, Jurek Kozłowski. Rodzice chyba uważali, że jeden taki artysta w rodzinie wystarczy - śmieje się Wojtek.

Chuligani i zegarek

Bardzo grzecznym chłopcem był do trzeciej klasy podstawówki: wzorowe zachowanie, same piątki. 

- Rodzice dużo pracowali, późno wracali do domu, więc ja, jak i inne ówczesne dzieciaki biegałem z kluczem na szyi - wspomina. - Obiady jadłem u sąsiadki,  pani Zofii. Gotowała bardzo dobrze, tylko ta zupa mleczna z kożuchami… - Wojtek aż się wzdryga. - Podawała ją zawsze w piątki. Na drugie był dorsz.

Ze szkoły wracałem razem z Wojtkiem Fułkiem. Godzinami szliśmy przez cały Sopot. Czasem teczkę zgubiłem, trzeba było jej szukać. Notorycznie spóźniałem się do domu. Tata, który miał dwa szwajcarskie zegarki od rodziców, jeden z nich - taki z ciemnym cyferblatem i fosforyzującymi wskazówkami podarował mi. Żebym nauczył się kontrolować czas. Cały dumny wyszedłem z tym zegarkiem na podwórko, na murek, o którym mama powtarzała: „Tylko, broń Boże, tam z tymi chuliganami nie siadaj!”.

Ale pokusa, by pokazać się z takim cudem była zbyt silna. Wojtuś zachwycony (bo w centrum uwagi starszych chłopaków) siedział na murku, a okoliczne łapserdaki podziwiały zegarek. Tak im się spodobał, że… właściciel nigdy już swego czasomierza nie zobaczył. - Potem jednak okazało się, że była to bardzo dobra inwestycja - w relacje towarzyskie i w ochronę - śmieje się Wojtek. - Byłem chroniony na podwórku i w okolicy już zawsze. I pewnie do tej pory bym był.

I dodaje: - W czwartej klasie złapałem już parę czwórek, a w piątej z ocenami tragedia! W szóstej groziło mi już powtarzanie klasy. Pobiłem kolegę, Piotra. Tata został wezwany do szkoły, koszmar. Po rozmowie z wychowawczynią tata wziął mnie za ucho i poszliśmy do Piotra go przeprosić. Odbyła się konferencja pokojowa u niego w domu. Tata wiedział co robi. Skończyło się tak, że zostaliśmy z Piotrem dobrymi przyjaciółmi.

Artyści i milicja

Potem było sopockie liceum nr 1, udział w szkolnym kabarecie, przyjaźń m.in. z Andrzejem Umiastowskim, dziś cenionym malarzem. - Twórczych inspiracji dostarczał też mój kolega, Miłosz Wierzchowski. Mieszkał w tzw. Podkowie. Spędzaliśmy u niego więcej czasu niż w szkole. Bo Miłosz miał płyty Pink Floyd, Led Zepellin… Jego tata, inżynier jeździł po świecie i przywoził mu najgorętsze albumy. Z kolei mama Miłosza była plastyczką, miała studio na poddaszu. Ten styl życia bohemy mnie oczarował. Był kolejnym powodem, dla którego też chciałem zostać artystą.

- Po liceum poszedłem jednak na Politechnikę. Rodzice - tymczasowo - wymanewrowali mnie z niebezpiecznych rejonów sztuki - znów śmieje się Wojtek. - Wybrałem architekturę. Z pełnym przekonaniem, zaznaczę. Studia mi się podobały, towarzystwo także. Po pierwszym roku pojechaliśmy na plener malarski do Czaplinka. Był tam też mój przyjaciel Andrzej Umiastowski. To było lato 1977 r., ponure czasy, rok po czerwcowych strajkach i protestach. A my byliśmy młodzi, chcieliśmy czuć się wolni. Zachowywaliśmy się bardzo swobodnie, ale nie robiliśmy manifestacji politycznych, tylko artystyczne performance: kąpaliśmy się nago, albo oblewaliśmy się benzyną, podpalali i tak wbiegaliśmy do jeziora. Innym razem skoczyłem z dachu z parasolką i w kaloszach. Ktoś inny konno wjechał do restauracji - fantazji nam nie brakowało. Niestety nie wszyscy potrafili ją docenić. Plener skończył się tak, że zostaliśmy aresztowani i bardzo dotkliwie pobici przez milicję obywatelską. I skazani. Jeden z nas poszedł nawet do więzienia.

Skutki pobicia okazały się tak silne, że kiedy jesienią Wojtek wrócił na studia, nie radził sobie z mechaniką, fizyką. Pojawiły się problemy z pamięcią.

- Poszedłem więc na urlop zdrowotny, chodziłem tylko do pracowni rzeźby - wspomina. - A także na zajęcia z malarstwa i rysunku do Jana Góry. Zrobiłem sobie portfolio i z nim udałem się do PWSSP w Gdańsku na malarstwo i rzeźbę. Prof. Kazimierz Śramkiewicz przyjął mnie na wolnego słuchacza. Potem wskoczyłem od razu na drugi rok studiów.

Koniec i początek

- Dużo się jeszcze wydarzyło, zanim w 1985 r. skończyłem studia rzeźbiarskie. Ożeniłem się jeszcze w trakcie nauki, powiększyła się nam rodzina. W 1981 r. wyjechaliśmy z Andrzejem i naszymi żonami do Norwegii. Postanowiliśmy studiować w Oslo. I dostaliśmy się! My z Andrzejem na Akademię Sztuk Pięknych, moja żona Monika na wzornictwo. Ale że byliśmy tam na wizach turystycznych, musieliśmy wrócić do Polski, by wyrobić sobie wizy studenckie. Ledwo je dostaliśmy, wprowadzono stan wojenny. I wszystkie zagraniczne wyjazdy się skończyły.

Wkrótce potem skończyło się też dotychczasowe życie Wojtka. Wywróciło się do góry nogami i nigdy już nie było takie samo.

- Pod koniec 1985 r. moja żona zginęła w wypadku. Pojechała w Pieniny na narty i zaczadziła się w pensjonacie. Nasz syn miał dopiero dwa lata. Byłem zdruzgotany. Wtedy wkroczyli moi rodzice. Właściwie to mama wychowywała mojego syna - Wojtek milknie. Po przerwie wraca do opowieści.

- W następnym roku pojechaliśmy z Andrzejem do Norwegii, do pracy. Malowaliśmy domy, robiliśmy małe remonty. Przez kolejne trzy lata tak jeździłem. Pracowaliśmy dwa-trzy miesiące, mieliśmy spokój na resztę roku. Wtedy też pod wpływem tych moich życiowych doświadczeń zainteresowałem się naukami Buddy i jego spadkobierców. Mocno w to wszedłem. I trzyma mnie to do dziś.

Po trzech latach od tamtej tragedii ożeniłem się po raz drugi. Chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Wyjechaliśmy najpierw do Norwegii, potem do Kanady.

W Toronto Wojtek ma swoje studio, pracuje jako rzeźbiarz - jego tworzywem jest metal. Brał udział w wielu wystawach, jego rzeźby znajdują się w kanadyjskich muzeach i zagranicznych kolekcjach, a także w przestrzeni publicznej. Jedna z nich - „Skrzydła możliwości” w 2009 r. została oficjalnie zaprezentowana ówczesnemu premierowi Kanady.