Wojciech Arciszewski

Łowcy autografów

Od tyłu wchodzimy na salę restauracyjną Grand Hotelu. Patrzymy, a tam Niemen! Szybko podchodzimy do jego stolika, ale dopada do nas kelner i chce wyrzucać smarkaczy. Niemen jednak miał bardzo dobry humor, pozwolił nam zostać. „Dawajcie te kajeciki” - mówi i po chwili każdemu z nas ładnie się wpisuje.

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

Mieliśmy wtedy po jedenaście lat - śmieje się Wojciech Arciszewski, sopocianin z urodzenia i sentymentu, dziś mieszkający pod Opolem. - Co roku przyjeżdżałem do babci na Helską. Z Helskiej do Grandu był rzut beretem. Biegaliśmy tam oglądać gwiazdy festiwalowej piosenki. Kiedyś szliśmy za Haliną Kunicką - od hotelu do Algi i jeszcze dalej. Koniecznie chcieliśmy zdobyć jej autograf. A ona - chyba szła do fryzjera, więc się spieszyła - odganiała nas jak natrętne muchy. My jednak wytrwale za nią. W końcu miała dość małoletnich paparazzich. Odwróciła się i z gniewną miną rzuciła: „No, dobra. Dawajcie te zeszyty!” - znów śmieje się serdecznie. - Zagraniczni wykonawcy? E tam, przyjeżdżali głównie z „Demoludów”, nie byliśmy nimi zainteresowani.

Ale polowaliśmy nie tylko na autografy. Pod Grand chodziliśmy też oglądać zagraniczne samochody. To były maszyny!

Można powiedzieć, że pod tym względem mały Wojtek okazał się nieodrodnym wnukiem dziadka ze strony mamy, Adama Iwaniaka.

 

Kierowca je obiad razem z pułkownikiem

 

- Dziadek Adam (rocznik 1901) przez całe życie związany był z motoryzacją - mówi Wojciech. - Jako młody chłopak zgłosił się do wojska; był to dobry sposób, by wyrwać się z niewielkiej, rodzinnej wsi - Łysowa na Podlasiu.

Odkąd pamiętam opowiadał mnie i mojemu bratu historie o samochodach, rozwodził się o fordach T, chryslerach… Miał niesamowitą wiedzę na ten temat. W swym życiu spotkał kilka postaci z pierwszych kart historii. W latach 20., kiedy był w wojsku, w czasie jednych z międzynarodowych manewrów wojskowych woził jako kierowca samego marszałka Pétain`a. Późniejszy szef kolaborującego z Niemcami rządu Vichy, po I wojnie cieszył się nimbem bohatera, dowódcy wsławionego obroną Verdun.

- Dziadek Adam był także osobistym kierowcą pułkownika Stefana Roweckiego, „Grota”. Bardzo miło go wspominał. Mówił, że był „normalny”. To znaczy, że gdy jechali w teren i gdzieś po drodze jedli obiad, to kierowca, czyli dziadek siadał przy jednym stole z pułkownikiem. Rowecki traktował dziadka jak równego sobie. Tradycją stało się też, że do obiadu i pułkownik, i dziadek zamawiali po 100 gr wódki Baczewskiego - śmieje się Arciszewski.

W 1930 r. Adam Iwaniak ożenił się z Marią Lewicką (rocznik 1908), późniejszą babcią Wojciecha. Maria pochodziła z Próżan na pograniczu Polski i Litwy. 

- Dziadkowie mieszkali w Brześciu nad Bugiem. Babcia terminowała w sklepie wędliniarskim u znajomego ojca. W czasach komuny opowiadała nam jak tak naprawdę wygląda sklep mięsny, dla mnie to wszystko brzmiało jak czyste fantazje. A dziadek jeździł ówczesnymi PKS-ami na trasie Brześć-Warszawa. Rok po ślubie Marii i Adamowi urodziła się córka, Elza, czyli moja mama - kontynuuje Wojciech. - Później urodził się jej brat Jerzy, najmłodsza siostra, Joasia przyszła na świat dopiero w 1950 r., już w Sopocie.

 

Mechanik u hrabiostwa

 

Przed II wojną dziadkowie Iwaniakowie przeprowadzili się do Warszawy, prawdopodobnie za pracą. Niestety już we wrześniu 1939 roku kamienica, gdzie mieszkali została zbombardowana. Tułali się więc po okupowanym mieście szukając doraźnego schronienia. - Dziadek został powołany do obrony przeciwlotniczej, opowiadał mi jak zestrzelili niemiecki samolot. W mieście było niebezpiecznie, panował głód. Dlatego dziadek przeprowadził rodzinę

do Korczewa na Podlasiu, niedaleko miejsca, gdzie się urodził. W Korczewie był pałac (zachował się zresztą do dziś) należący do hrabiny Ostrowskiej. Brat dziadka, też mechanik był wtedy zatrudniony u państwa jako kierowca hrabiego. Ściągnął więc Adama wraz z bliskimi. Tam właśnie spędzili resztę wojny. Dostali małe przypałacowe mieszkanko, dziadek pracował jako mechanik samochodowy - opowiada Wojciech. - Kiedy zbliżała się Armia Czerwona hrabiostwo uciekli, okoliczni mieszkańcy rzucili się szabrować pałac. Dziadek pomagał partyzantom, ale dopadło go gestapo. Pobili go strasznie, ale puścili wolno, był im potrzebny specjalista od samochodów. Trzy lata temu wybraliśmy się do Korczewa z najmłodszą siostrą mamy. Córka hrabiny po latach starań odzyskała majątek i teraz przywraca mu świetność.

Wojciech zna też historię Jana Lewickiego, brata swej babci Marii. - To gdynianin, który przed wojną pływał na ORP Burza. W przeddzień wojny okręt ten został ewakuowany do Anglii. Jan spędził więc wojenną zawieruchę na Wyspach, pływał w konwojach. W 1947 r. wrócił do Gdyni na ORP Błyskawica, tu czekała na niego żona z dziećmi. Los obszedł się z nim łaskawie - Jan nie trafił, jak wielu powracających z Zachodu do więzienia, dostał tylko dożywotni zakaz zbliżania się do morza. Za zarobione w Anglii pieniądze dobudował całe pietro do kamienicy niedaleko ul. Świętojańskiej. Potem oczywiście dokwaterowano mu lokatorów, nie było więc już miejsca dla Marii i Adama z dziećmi. Bo pod koniec 1947 r. Jan ściągnął z Podlasia nad morze dziadków Iwaniaków. Chyba z przydziału dostali mały domek przy ul. Chodowieckiego w Sopocie.

 

Woda zalewała kuchnię

 

Na Chodowieckiego, jak wspomina Wojciech, mieszkało się całkiem fajnie. Spokojna, zadrzewiona okolica. Problem w tym, że po każdym deszczu woda

zalewała im kuchnię. Wilgoć dawała się we znaki. - Dlatego babcia, która zawsze była bardzo operatywną osobą, znalazła mieszkanie kwaterunkowe: dwa pokoje z kuchnią, w środku piece na ul. Helskiej koło kortów. Zamienili się i na Helskiej mieszkali już do końca życia. Każde lato tam spędzałem - mówi sopocianin. - Dziadek, wciąż związany z motoryzacją pracował między innymi w Polmosie. Jeździł ciężarówką i woził wódkę ze Starogardu do Trójmiasta.

Potem zatrudnił się we Wrzeszczu w wojewódzkim zarządzie PGR-ów. Był kierowcą, woził dyrektorów. Jeździł warszawą, wołgą… Za kierownicą spełniał się do emerytury.

 

Uprawa pszenicy pod Puckiem

 

Janina (z domu Wojewódzka) i Witold Arciszewscy (herbu Prawdzic), dziadkowie Wojciecha ze strony taty urodzili się na Litwie. - Mój pradziadek, ojciec babci Janiny był u hrabiego Potockiego wielkim łowczym. Mam nawet zdjęcie, na którym pozuje ubrany w paradny mundur z flintą na ramieniu - uśmiecha się Wojciech. - Przed II wojną mieszkali na lubelszczyźnie, mieli tam dwór w Brzostówce. Mieli też mieszkanie w Warszawie, często jeździli do stolicy. Mój tata Stanisław urodził się w Lubartowie, tam chodził do szkoły. Miał starszą siostrę Elżbietę, po nim urodziła się Jadwiga, i na zakończenie wojny, w 1945 roku najmłodszy z rodzeństwa, Jan. W czasie wojny dziadkom dopisało szczęście. Babcia Ninka opowiadała, że w okolicach ich dworu działała partyzantka radziecka, przychodzili do dworu po pomoc i stale ją otrzymywali. Ktoś jednak doniósł Niemcom, ci zrobili we dworze zasadzkę. Ale partyzanci zdążyli uciec. Niemcy ostrzegali dziadków przed zemstą partyzantów. Dziadkowie ewakuowali się w nocy do Warszawy, następnego dnia ich dwór został spalony z zemsty za niemiecką zasadzkę.

- Po wojnie, jak wiele osób ze wschodu trafili do Sopotu - kontynuuje Wojciech. - W Górnym Sopocie stały piękne, puste wille, ale dziadek Arciszewski, o którym rodzina zawsze mówiła, że zwykł poprzestawać na małym, wziął niewielkie mieszkanie w suterenie domu przy ul. Wybickiego 44. Twierdził, że tak będzie wygodnie, bo od razu wychodzi się na zewnątrz, blisko las i dobre powietrze wokół. Suterena była w naszej rodzinie do lat 80., pomieszkiwali w niej studiujący, między innymi mój tata, kiedy był studentem budowy maszyn na Politechnice Gdańskiej. Moi rodzice mieszkali też tam razem, zaraz po ślubie.

Natomiast dziadkowie Arciszewski opuścili Sopot i wylądowali koło Pucka.

- Dziadek Witold miał wykształcenie rolnicze. Pod Puckiem został szefem stacji hodowli roślin. Było to wielkie poniemieckie gospodarstwo z dworem, którego część przeznaczono na mieszkanie dla kierownika i uprawą zbóż. Dziadek specjalizowal się w pszenicy. Pod ten Puck też jeździłem na wakacje.

 

Mały Wojtuś w kojcu pod lasem

 

- Mama skończyła któreś z sopockich liceów i próbowała dostać się na medycynę - opowiada dalej Wojciech. - Musiała jednak pójść do pracy i we Wrzeszczu znalazła jakiejś biuro, pracowała w księgowości. Z moim tatą poznali się właśnie w pracy. W 1957 r. wzięli ślub. W kolejnym roku, w szpitalu na Stawowiu ja przyszedłem na świat.

Stanisław Arciszewski jako młody inżynier i specjalista od kół zębatych interesował się lotnictwem, latał na szybowcach w gdańskim Aeroklubie. - Miał wypadek, z którego wyszedł żywy, ale mocno poturbowany. Oczywiście nic o tym nie powiedział swoim rodzicom. Jedną z pamiątek po nim jest prawo jazdy wydane przez Sopot. Tak jak już wspomniałem, zaraz po ślubie rodzice zamieszkali na Wybickiego. Na jednym z rodzinnych zdjęć bawię się jako mały bobas w kojcu wystawionym pod las blisko domu. Było tam cicho i spokojnie, tylko mieszkanie niestety wilgotne i dość ciemne - okna wychodziły tylko na jedną stronę. Rodzice mojej mamy mieszkali na Helskiej, więc Elza chodziła sobie do nich ze mną w wózeczku.

W tym czasie, czyli na początku lat 60. w Tczewie miała powstać fabryka przekładni samochodowych. - Okazało się, że dla młodego inżyniera Stanisława Arciszewskiego będzie tam nie tylko praca, ale i mieszkanie w nowo wybudowym 2-piętrowym bloku. Rodzice zdecydowali się więc na przeprowadzkę. Wychowałem się zatem w Tczewie, ale do Sopotu (i pod Puck) jeździłem każdego lata – opowiada Wojciech. - Fabryka taty się rozwijała, tata więc często wyjeżdżał na Zachód. Objechał sporą część zachodniej Europy. Opowiadając o tym często się śmiał, bo za każdym razem przyznawano mu partnera- pilnowacza. Wiadomo - pokusa zostania na Zachodzie była bardzo silna. A tata w dodatku  był bezpartyjny. Z tych podróży przywoził nam fajne rzeczy: modne kurtki, bluzy. Miałem też od niego radiomagnetofon grundig, pierwszy w okolicy. Wszyscy mieli wtedy jeszcze szpulowe magnetofony. Gdy tata przywiózł więc grundiga, nie wiedzieliśmy nawet co to są te kasety - śmieje się Wojciech.

I dodaje: - Mama natomiast przez długi czas nie pracowała. Później zatrudniła się w tej samej fabryce co tata - pracowała w bibliotece technicznej. Oboje  rodzice byli prawdziwymi pożeraczami książek. Tata interesował się głównie historią i lotnictwem, mama czytała chyba wszystko. Pamiętam nasze wizyty w księgarniach, kiedy rodzice wykupywali literaturę współczesną, całymi seriami: z Kolibrem, KIK-u, literaturę iberoamerykańską. Z dzieciństwa mam właśnie takie mocne wspomnienie: zapach nowych książek w księgarni.

Choć zamieszkali w Tczewie, rodzice raz na jakiś czas jechali do Sopotu.  Spacerowali na molo, szli coś zjeść… sentyment pozostał.

 

Frytki i wojskowy samochód

 

- Gdy przyjeżdżałem do Sopotu na wakacje, czas spędzałem z młodszą siostrą mamy, Joasią. Starsza ode mnie zaledwie o osiem lat, była bardzo atrakcyjną dziewczyną z długimi, ciemnymi włosami. Miała grono wielbicieli, fajne towarzystwo. Był koniec lat 60., zaczynała się hipisowska moda, oni byli właśnie tacy kolorowi. Chodziłem z całą tą gromadą na plażę koło Grandu. Byłem z nich najmłodszy, czułem się więc ważny, dowartościowany tym towarzystwem - śmieje się Wojciech. - Podobało mi się, że latem w Sopocie

spotykało się filmowców, aktorów, na monciaku widywało się Łapickiego, Wajdę… Mój kuzyn Jurek miał wtedy poniemiecki samochód wojskowy z czasów II wojny, taki, jakim jeździł Hans Kloss. Zabierał mnie nieraz na przejażdżki, co też było dla mnie powodem do dumy.

Wchodząc na molo nigdy nie płaciłem za wejście - znaliśmy dziurę z boku ogrodzenia. Trzeba było tylko uważać na emerytów ORMO-wców. Uporczywie walczyli z takimi chuliganami - śmieje się na to wspomnienie Wojciech.

I dorzuca: - A koło BWA chodziliśmy na frytki. Pamiętam jak się po raz pierwszy pojawiły - byłem wtedy w podstawówce. Ależ to była atrakcja! Po porcję frytek ludzie stali w kilometrowych kolejkach. A na początku lat. 70 w pawilonie zwanym stodołą, w stoisku z napojami pojawiła się pepsi-cola – kolejny smak dzieciństwa.

 

Sentyment

 

- Szkołę średnią skończyłem w Tczewie, ale studia to już Wydział Ekonomii w Sopocie - ekonomia i organizacja transportu morskiego, bo miałem nadzieję, że będę pływał w PLO. Ale kiedy wprowadzono stan wojenny, cała flota stała - ciągnie opowieść Wojciech. - W trakcie studiów mieszkałem u dziadków na Helskiej. I potem też już razem z żoną Basią. Basię poznałem w Tczewie, stamtąd pochodzi. W jej rodzinnym mieście, w 1982 r. wzięliśmy ślub. Po studiach pracowałem w Gdańsku, w związku spółdzielni budownictwa mieszkaniowego, a żona w  biurze PSS Społem w Sopocie na ul. Chmielewskiego. W 1985 roku dostaliśmy mieszkanie w Tczewie.  Nadal  jednak dojeżdżaliśmy do Trójmiasta do pracy, żona wciąż do Sopotu, a ja do Gdańska już do PREFABETU. Ale Sopot wciąż nas przyciągał. Do mojego rodzinnego miasta jeździliśmy rekreacyjnie. Bardzo lubiliśmy kawiarenkę Danusia przy ul. Hallera - wpadaliśmy tam na kawę i WZ-tkę. Znaliśmy także lokale należące do Społem, np. słynny Fantom. Czasami chodziliśmy do Ermitażu, to taka restauracja z dancingiem, typowa dla PRL-u. Ale woleliśmy kluby studenckie i domówki. Dużo czasu spędzaliśmy też na wyjazdach, biwakach…

- Teraz, od piętnastu już lat mieszkamy na Opolszczyźnie. Nad morzem w Sopocie bywamy więc rzadziej, ale zawsze, gdy tu jesteśmy idziemy na spacer do Parku Północnego - uśmiecha się Wojciech. - Kiedy w dzieciństwie przyjeżdżaliśmy z bratem do Sopotu na wakacje, dziadek zabierał nas na spacery brzegiem morza czy właśnie Parkiem Północnym aż do ujścia Swelini. Była to nasza obowiązkowa trasa. I tak zostało do tej pory.

Chcielibyśmy tu wrócić na stałe, gdy będę już na emeryturze, lecz ceny mieszkań w Sopocie sa horrendalne. Pożyjemy, zobaczymy…

I dodaje: - Na sopockim cmentarzu katolickim jest kwatera rodziny Arciszewskich. Leżą tam moi dziadkowie, rodzice, kuzyn Jurek Godlewski. Na tym samym cmentarzu są też groby dziadków ze strony mamy Adama i Marii  i jej brata. Za każdym razem, gdy odwiedzamy Sopot, staramy się tam pójść i zapalić świeczki.