Stefan i Jarosław Zdrojewscy, Sopot 2018 r.
Życie usłane różami
- Jarek jest już czwartym pokoleniem w naszej rodzinie zajmującym się ogrodnictwem – Stefan Zdrojewski z dumą spogląda na syna. – Pierwszy był mój dziadek, Augustyn Zdrojewski. Potem mój ojciec Bolesław, następnie ja, no i teraz Jarek i Joaśka, jego żona.
Aleksandra Kozłowska
 
Wiadomo, że do kwiatów, czy w ogóle roślin trzeba „mieć rękę”, lub – jak mówią Anglicy – „zielone palce”. Bez nich nie uda się nawet zwykłego szczypiorku z cebuli wyhodować. Rodzina Zdrojewskich „zielony” gen najwyraźniej ma. Dzięki niemu niczym na dobrej, żyznej glebie rosły Zdrojewskim ogórki i pomidory, sałaty i kapusty, róże, goździki, tulipany, pelargonie, petunie i bratki. Część z nich pod szyldem „Kwiaciarnia. Ogrodnictwo Zdrojewscy” w Sopocie przy ul. Jana z Kolna 30 rośnie do dziś. To najstarsza tego typu firma w mieście – działa nieprzerwanie od 1945 r.
Główny ogrodnik Gdyni
Drzewo (to słowo jest w tym wypadku wyjątkowo adekwatne) genealogiczne ogrodników w tej rodzinie otwiera wspomniany już Augustyn Zdrojewski. – Dziadek miał ogrodnictwo w Trzemesznie koło Gniezna. Było to jeszcze przed I wojną – opowiada Stefan Zdrojewski. – Pół roku temu pojechaliśmy w tamte strony na wycieczkę sentymentalną. Budynek mieszkalny po dziadku wciąż stoi, zachowały się nawet pozostałości szklarni. Jakoś w latach 20. czy na początku 30. dziadek sprzedał dom i ogrodnictwo i przeprowadził się z rodziną do Gdyni. Gdynia była wtedy istnym Eldorado – nowe, budujące się portowe miasto, mnóstwo ludzie jechało tam do pracy. Poszukiwali człowieka na stanowisko kierownika Ogrodów Miejskich (odpowiednik dzisiejszego Zarządu Dróg i Zieleni). Dziadek Augustyn zgłosił się i został przyjęty. Razem ze swymi ludźmi obsadzał drzewami gdyńskie aleje, ukwiecał skwery i klomby na trawnikach – opowiada Stefan.
W tym czasie jego syn, Bolesław (rocznik 1907), którego też ciągnęło do róż i narcyzów, cebul i sadzonek otworzył w Gdyni, przy Skwerze Kościuszki kwiaciarnię. Później w Orłowie założył 2 i pół hektarowe ogrodnictwo. W szklarniach oraz w gruncie uprawiał sezonowe warzywa i kwiaty, plony sprzedawał na stoisku na Hali Targowej.
- Dziadek Augustyn w Miejskich Ogrodach pracował jeszcze podczas II wojny, po dwóch latach jednak Niemcy go zwolnili – nie chciał podpisać volkslisty – ciągnie Stefan. – Wyrzucili też moich rodziców w Orłowa, a ich ogrodnictwo zostało zniszczone. Zamieszkali więc na Witominie, tam się urodziłem.  
Kapusty, sałaty, kalafiory…
Ogrodnictwo w Sopocie przy Jana z Kolna ruszyło tuż po wojnie – w 1945 r. Założył je syn Augustyna, Bolesław. – Przed wojną było tu ogrodnictwo niemieckie, plus dom właścicieli. W 1945 r. Bolesław, mój ojciec dostał akt nadania tej ziemi, potem przez lata ją spłacał – mówi Stefan.
Zaraz po wojnie mało kto myślał o kwiatach, ważne było by mieć co do garnka włożyć. W Sopocie działało więc ponad dziesięć ogrodnictw. Bolesław też uprawiał drzewka owocowe i warzywa: sałaty, kapusty, kalafiory, pomidory, seler. Płody rolne sprzedawał na targowisku, tam, gdzie dziś są delikatesy Alma. – Wiele osób miało wówczas przydomowe ogródki i na własny użytek hodowało różne jarzyny, nawet ziemniaki – przypomina Stefan. – Ojciec żeby dostać opał do ogrzewania szklarni musiał mieć kontraktację z Wojewódzką Spółdzielnią Ogrodniczo-Pszczelarską „Wybrzeże”. Zobowiązywał się, że w zamian za węgiel czy koks dostarczy określoną ilość pomidorów, ogórków, szczypioru i czego tam jeszcze wyhodował. Później, gdy wszedł w kwiaty, je też kontraktował – w Trójmieście powstawały kwiaciarnie i spółdzielnie kwiaciarskie, zbyt był. Warzywa i równolegle kwiaty uprawialiśmy tu jeszcze do początku lat 90.
Anturium wkracza w wielkim stylu
Stefan: - Nie pamiętam kim chciałem być za dzieciaka. Chyba nawet szczególnie się nie zastanawiałem. Zawsze kręciłem się po szklarniach, ojciec nieraz do roboty gonił – a to rozsady trzeba było robić, a to podlewać, a to myć doniczki. W krew mi to weszło. Pamiętam jak miałem jakieś 4-5 lat i byłem z rodzicami w Operze Leśnej. Oni słuchali koncertu, ja pewnie znudzony bawiłem się pod ławką. Mama w pewnej chwili pyta: „A co ty tam robisz, Stefciu?”. „Asparagus sadzę” – ja na to – puentuje ze śmiechem.
I dodaje: - Rodzice zajmowali się nie tylko uprawą roślin. Sami też układali wiązanki, splatali wieńce pogrzebowe – podpatrywałem, pomagałem, do dziś to zresztą robię. Zrobiłem dyplom mistrzowski ogrodnika, praktyka od dzieciństwa z pewnością w tym pomogła. Moja żona, choć pielęgniarka z wykształcenia też dała się wchłonąć kwiaciarstwu. A że miała do tego dryg, pięknie układała wiązanki i bukiety, jeździła na pokazy florystyczne by najnowsze trendy realizować.
- Asortyment mieliśmy różny, choć wyraźnie sezonowy. Była róża, goździk, gerbera, irys, kalla, zimą tulipan, hiacynt, krokus, doniczkowy cyklamen. Metody produkcji były proste i zgodne z rytmem przyrody – róż na przykład zimą się nie robiło, nawet w szklarniach o tej porze roku rośliny miały czas odpoczynku. Proste nawozy, kompost, żadnej chemii. To dziś wśród nawozów panuje specjalizacja – są specjalne na każdą fazę wzrostu, osobne dla każdej odmiany – mówi Stefan. – A i sama uprawa jeśli ma przynosić zysk, musi być na wielką skalę, rośliny tylko mocno plenne, innych się nie opłaca. Dlatego nie dostanie się już w kwiaciarniach mocno czerwonej róży Baccara czy różowej, pachnącej Soni.
Zmiany polityczne, otwarcie granic na początku lat 90. zmieniły nie tylko życie Polaków uchylając przed nimi drzwi do innego świata. Otworzyły też drogę dla nowych, egzotycznych dla nas gatunków kwiatów. – Ruszył import, głównie z Holandii. Wtedy trafiły do nas frezje – wielokolorowe, bardzo pachnące, przez kolejne lata uwielbiane przez kobiety, trafiły eustomy o delikatnych płatkach, alstromerie, zwane też lilią Inków, no i anturiumw tamtym czasie istny krzyk mody – wspomina Jarosław.
Anturium – tropikalna roślina z rodziny obrazkowatych, o długiej łodydze i jednym, imponującym, grubym liściu (w czasach, gdy podbijał nasze kwiaciarnie zazwyczaj czerwonym) branym mylnie za kwiat oraz długim, kolbiastym kwiatostanie uchodziła wówczas za szczyt elegancji. Każdy szanujący się gość z takim właśnie anturium przybywał na imieniny czy inne święto pani domu, a gospodyni z pietyzmem umieszczała go w swym najlepszym kryształowym flakonie.
Kolejną tropikalną gwiazdą, która trafiła pod polskie strzechy była strelicja, pomarańczowo-fioletowy kwiat na wysokiej łodydze, przypominający z wyglądu głowę żurawia; jej uprawą zajęli się również nasi ogrodnicy. – Ale to wymagająca, a w związku z tym droga roślina – zauważa Stefan. – Pięć lat trzeba czekać żeby zakwitła, a jak już kwitnie to tylko przez 2-3 miesiące w roku. A dbać, pielęgnować trzeba cały czas, oczywiście.
Później nastąpiła storczykowa rewolucja – orchidee zawładnęły naszymi parapetami, stały się najmodniejszymi kwiatami dobrych kilku sezonów.
Jarosław: - Do dziś Holandia jest największym producentem i importerem kwiatów na świecie. To w tamtejszym Aalsmeer mieści się największa giełda, gdzie przerzuca się miliony kwiatów dziennie, z całego świata. To stamtąd przywozi się róże z Etiopii, które potem można kupić w naszych supermarketach. Ale nadal mamy też producentów krajowych. Sami bardzo lubimy opierać się na polskich kwiatach od sprawdzonych producentów, którzy gwarantują jakość i świeżość surowca.
Jakiś czas temu bowiem Zdrojewscy zrezygnowali z uprawy kwiatów ciętych, a wyspecjalizowali się w roślinach rabatowych – na balkony, tarasy, werandy. – Na przykład pelargonia to temat ciągle popularny – mówi Stefan. – Doskonale sprawdza się w naszym klimacie, dobrze znosi chłody. Dużo trudniejsze, bo kapryśne są surfinie i petunie. Ale nawet tak powszechne chryzantemy mają swoje wymagania. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego ile mamy z nimi nerwów – by zakwitły właśnie na 1 listopada. Chryzantema to tzw. roślina krótkiego dnia. By kwiaty pojawiły się o czasie, trzeba jej sztucznie skracać dzień, czyli zaciemniać otoczenie.
Spanie w kotłowni
Otwarcie się na świat zmieniło również społeczne podejście do ogrodników. Przez lata obserwowani z zazdrością, kąśliwie zwani „prywaciarzami” i „badylarzami” śledzeni przez żądnych sensacji sąsiadów pod kątem ewentualnych nowych, drogich samochodów, futer i złota, występujący jako niechlubni bohaterowie miejskich legend o bajecznym bogactwie wreszcie doczekali się uznania. Stali się reprezentantami raczkującego kapitalizmu, biznesmenami przykładającymi się do budowy nowej Polski. – A przez tyle lat jako prywatna inicjatywa w socjalistycznym państwie byli traktowani co najmniej podejrzliwie – wspomina Stefan. – Od samego początku powojennej działalności ojciec co jakiś czas dostawał papier wzywający go do oddania ogrodnictwa.
Jarosław: - Tymczasem to była ciężka, odpowiedzialna praca. Tata, opowiedz jak zimą nieraz spałeś w kotłowni.
Stefan: - To fakt. Trzeba było doglądać pieca, węgla dorzucać – zimy przecież mroźne były, nie tak jak teraz. Spałem więc w kotłowni, żeby mieć oko na wszystko. Praca w ogrodnictwie to jak robota na gospodarstwie. Nie ma że od 8 do 16, a weekendy wolne. Cały tydzień się działa, od rana do wieczora. Nie powiesz do kwiatów: „Teraz proszę się nie rozwijać, bo wyjeżdżam”. Dlatego bywało, że przez siedem lat z rzędu wakacji nie mieliśmy. Szklarnie trzeba było otworzyć, zamknąć, znów otworzyć, bo za gorąco, grządki podlać, nawieźć. Nie było to wcale życie różami usłane.
Mężczyzno, porzuć rutynę!
Kiedyś było prościej. Trzy goździki z asparagusem, pięć czerwonych róż plus paprotka i wstążeczka zakręcona nożykiem w spiralkę, kilka tulipanów wiosną albo jedna, długa chryzantema jesienią. Wybór kwiatów był niewielki, dekoracji jeszcze mniejszy. Należało się tylko trzymać ustalonego języka kwiatów i pamiętać, by kupować ich nieparzystą liczbę: czerwona róża – płomienna miłość, biała róża – miłość platoniczna, żółte kwiaty – zazdrość.
A dziś? Szaleństwo barw, kształtów i zapachów, do tego zielone „przybrania” z Portugalii, Włoch, Izraela, Stanów. No i oczywiście cała florystyka, czyli sztuka układania kwiatów w przeróżne bukiety, stroiki, wieńce, girlandy, kompozycje i konstrukcje, łączenia ich z gałązkami, mchem, drewnem…
- Joaśka, moja żona to artystyczna dusza. Malowała, później wciągnęła ją florystyka, świetnie sobie w tym radzi – mówi Jarosław. – Przygotowujemy więc kwiatowe kompozycje na wszystkie pory roku, na przeróżne okazje. Inspiracje? Śledzimy specjalistyczną prasę, jeździmy na pokazy i wystawy, m.in. do Essen na największe targi kwiatowe. Najciekawsze florystyczne trendy powstają w Niemczech, Belgii, Holandii, od kilku lat na topie jest również Japonia.
Co dziś jest najmodniejsze?
- Proste dekoracje w stonowanej gamie kolorystycznej: biel, krem, zieleń. I wystarczy. Albo nawet sam, ciekawy w formie liść – odpowiada najmłodszy w rodzinie ogrodnik. – Taki trend dobrze łączy się z modnym wciąż minimalistycznym skandynawskim designem.
Ale wielu mężczyzn w kwestii kwiatów pozostało konserwatystami. Jak co roku kupują żonie na imieniny odwieczne siedem czerwonych róż, bo „przecież zawsze je lubiła”. Otóż nie zawsze. Kobiety cenią sobie nowości, lubią być zaskakiwane.
- Zrobiliśmy raz test – uśmiecha się Jarek. - Zapytałem kuzyna: „Jakie kwiaty z tych wszystkich tutaj wybrałbyś dla żony?”. No to on wskazuje oczywiście na róże w mocnych barwach: czerwone, pomarańczowe, żółte. Potem pytam jego żonę co by chciała. I widzę jak wzrok jej biegnie w stronę pastelowych eustom zebranych w bukiet w jednej kremowej gamie. Dlatego chętnie podpowiadamy mężczyznom jakie kwiaty są dziś na topie, sugerujemy, że może jednak żona czy dziewczyna wolałaby coś innego niż zawsze. Czasem prosty bukiecik chabrów potrafi lepiej wyrazić pełnię uczuć.