Sławek Kuncewicz
Born to be wild, czyli wychowany na zbiorniku z benzyną
 
Motoryzacyjna historia tej rodziny zaczyna się od… babci Ireny. Irena Kuncewiczowa (z domu Grzywaczówna) była jedną z nielicznych w latach 30. polskich automobilistek. Już we wczesnej młodości dała się poznać jako urodzona amazonka. Uwielbiała cwałować konno, szybko jeździć motocyklem (m.in. amerykańskim Indianem) i automobilem. 
 
Aleksandra Kozłowska
 
Wnuk Ireny, Mirosław (dla przyjaciół: Sławek) Kuncewicz, przez lata zapalony motocyklista, uczestnik licznych wyścigów i rajdów sięga po ciężkie tomisko zatytułowane: „Notatki z XI Międzynarodowego Rajdu Samochodowego Automobilklubu Polski”. Wewnątrz przedwojenne wycinki prasowe, niewyraźne czarno-białe zdjęcia. Jest też dedykacja: „Uczestniczce Rajdu, p. Irenie Kuncewiczowej na pamiątkę”. 
- Wręczył go babci przed wojną polski prezydent – mówi z dumą.
Tytułowy rajd odbył się w czerwcu 1938 r. Trasa o długości 3,8 tys. km. wiodła przez Lwów, Kraków, Wybrzeże do Gdyni i przez Polskę z powrotem. Marek Ponikowski, dziennikarz i miłośnik motoryzacji pisze, że wzięło w nim udział 62 zawodników, a droga była iście mordercza – w kurzu, po wybojach, z lawirowaniem między furmankami, rowerzystami, psami i kurami. Ponikowski wspomina też o jednym z ówczesnych dziennikarzy, który nie krył zdziwienia widząc, że Kuncewiczowa startuje nie w kombinezonie, a „w lekkiej, płóciennej sukience i trepkach”. Jechała Oplem Olympią, na mecie była jako ósma w swojej klasie. Rok później wystartowała w kolejnym rajdzie, tym razem za kierownicą Chevroleta. 
 
Dziadek nie jeździł
 
Mąż autobilistki, Czesław Kuncewicz był bratem Jerzego, męża Marii Kuncewiczowej, znanej pisarki, autorki „Cudzoziemki”. – Dziadek Czesław był adwokatem, prowadził własną kancelarię w Zamościu – opowiada jego wnuk. 
Czy prowadził też auta, motocykle? – Nie, dziadek w tym temacie absolutnie nic. Jedynie babcia zmieniała samochody. Mieli też motocykle. Mieszkali w majątku pod Zamościem, nazywał się Lipsko-Zjawienie. Po wojnie państwo go przejęło… A babci niestety nie poznałem, zginęła  tragicznie w 1943 r.
Po wojnie, w 1946 r. Czesław Kuncewicz przeniósł się do Sopotu. Nadal pracował jako adwokat, prowadził kancelarię. – Klientów bardzo często przyjmował w Złotym Ulu, miał tam swój gabinet – kontynuuje Mirosław. – Odszukał też swego syna, Andrzeja, który w trakcie wojny, jako dziecko Zamojszczyzny został wysłany do Niemiec. Dziadek sprowadził go tutaj, do domu. W ten sposób zostaliśmy sopocianami. Tata tu poznał moją mamę, chodzili razem do I LO. Moja żona też jest z tego samego liceum. 
Syn Ireny i Czesława, Andrzej Kuncewicz pasję do szybkości i benzyny wyssał z mlekiem matki. Przez dwadzieścia kilka lat był znakomitością Gdańskiego Auto Moto Klubu „Budowlani”. Brał udział w wyścigach motocyklowych, rajdach. Sławek: - Serce oddał klubowi.
Gdański Klub Motocyklowy powstał wkrótce po wojnie - w czerwcu 1946 r. 
- Założyła go grupa zapaleńców. Spod gruzów wydobywali poniemieckie motocykle i na takich sprzętach zaczynali. Motocykle były oczywiście własnym sumptem przebudowywane, zmieniane, żeby w miarę nadawały się do ścigania. Na takim sprzęcie zaczynał też mój ojciec. Nie było to łatwe. Klub dosłownie powstawał z gliszcz. 
Ówczesne warunki najlepiej oddaje nazwa pierwszego wyścigu ulicznego zorganizowanego przez GKM: „Po gruzach Gdańska”. Sławek dodaje, że w początkach swej działalności klubowicze ścigali się też na trawie toru na sopockim Hipodromie. Zamiast koni z krwi i kości szalały konie mechaniczne. W latach 50. popularne były też wyścigi uliczne – motocykle pruły przez Dolny Sopot, przez ul. Powstańców Warszawy, Chopina, Grunwaldzką. Wśród uczestników był też Andrzej Kuncewicz.
Na początku lat 60. klub zmienia nazwę na Gdański Auto Moto Klub Budowlani, dekadę później dzięki m.in. Andrzejowi Kuncewiczowi GAMK staje się jednym z najlepszych w kraju klubem motocrossowym. Do połowy lat 80. Budowlani siedem razy zdobywają tytuł drużynowe go mistrza Polski w motocrossie, odnoszą też liczne sukcesy indywidualne. Do dziś zawodnicy  zdobyli prawie 200 medali w mistrzostwach Polski w motocrossie. 
Andrzej Kuncewicz, jeden z medalistów startował zawsze w charakterystycznym kasku – tzw. orzeszku - malowanym w pasy. Warto wspomnieć, że w GAMK były też kobiety. – Jeździły jakoś w latach 50., później wprowadzono zakaz udziału pań w sportach motorowych – mówi Sławek.
 
„Podaj szmatę”
 
Trzecie pokolenie zmotoryzowanych Kuncewiczów, tj. Sławomir urodził się w Sopocie, w 1952 r. - Od dzieciaka byłem wychowywany na zbiorniku z benzyną, jeździłem na zawody z klubem. Tata startował, a ja byłem od „podaj szmatę”, przecierałem numery. Mama z kolei była sekretarzem klubu.
Sławek zaczynał na czeskim motocyklu CZ, ale – jak mówi - motocykle te mocno odbiegały od tych, na których startowali Rosjanie czy Czesi. Mimo że marka ta sama, to sprzęt na rynek polski był zupełnie inny, gorszy. 
Z bogatego archiwum wyjmuje kilka czarno-białych zdjęć. - O, to ja właśnie na Ce-Zetce. Oczywiście to motocykl przerabiany pod kątem wyścigów: inny gaźnik, inne teleskopy, kierownica…
Przez dziesięć lat – jak to określa – bawił się w sport. Przez ten czas miał tylko jedną poważną kontuzję. – Ale karierę trochę mi złamała - przyznaje. - Miałem zaproszenie do Stanów na zawody American Motorcyclist Association (AMA). Pomógł mi w tym Jerzy Kuncewicz (w pokoju, gdzie rozmawiamy wśród licznych archiwalnych zdjęć, jest m.in. portret Jerzego; towarzyszy mu prof. Bartoszewski zatknięty za ramkę), jego syn osiadł na stałe w Ameryce i to on wystarał się o zaproszenie dla mnie. A bardzo ciężko było w latach 70. wyrwać się tam komuś zza żelaznej kurtyny... No, ale przez tę kontuzję niestety nie pojechałem. 
- Później startowałem na prywatnym motocyklu, co było bardzo źle widziane przez ówczesne władze Polski – opowiada dalej Sławek. - Wielokrotnie podstawiano mi nogi żebym tylko nie startował. Miałem licencję, kontakty, brałem udział w zawodach m.in. we Francji, ale Polski Związek Motorowy bardzo krzywo na to patrzył. Indywidualizm nie był w cenie. Rozwój był zatem niełatwy. Zwłaszcza, że nie było możliwości by ściągać tu dobrych, zachodnich zawodników, żeby pokazywali jak się jeździ.
– Zawody mtocrossowe najpierw odbywały się na Obłużu. Następny tor – w latach 60. - powstał przy plaży w Jelitkowie, tam gdzie teraz są hotele i Hestia. Ale tereny tam ciężkie, piaszczyste. Klub postanowił więc zaadoptować się między Sopotem Kamiennym Potokiem a Gdynią. Były tam wyrobiska żwiru, trzeba było tak kombinować trasę, by je omijać. Po jakimś czasie zbudowaliśmy profesjonalny tor z maszyną startową, ze skoczniami, dla prawdziwych zawodów. Organizowano tam mistrzostwa świata w klasie 250 i w klasie 125. Mnóstwo sopocian przychodziło na zawody, żyło nimi, motocross mocno wpisał się w historię miasta, podobnie jak sam tor. Tor przetrwał do końca lat 90., dziś działa tam Adventure Park Gdynia Kolibki, a GAMK Budowlani ściga się na torze w Borkowie.
Pochylamy się nad kolejnym albumem z wycinkami, na zdjęciach m.in. tor crossowy w Sopocie, oldskulowy klubowy autobus, którym zawodnicy w latach 60. jeździli na zawody. – A to największy motocross na świecie, na pustyni Las Vegas – Kuncewicz patrzy na fotografię, na której rząd zawodników (ponad pięć tysięcy) ciągnie się aż po piaszczysty horyzont. 
„Gdańscy Budowlani znowu najlepsi” – głosi jeden z prasowych nagłówków. – To wycinki jeszcze mojego taty – wyjaśnia. - A to ja, mój pierwszy start. To z kolei Franek Stachewicz, Zasłużony Mistrz Sportu bije rekord szybkości Polski. Na Junaku, bo w tej konkurencji można startować wyłącznie na polskim sprzęcie. 
Kolejne zdjęcie i kolejna opowieść: - Mieliśmy dobre układy z klubem Kali Merkers z NRD, bardzo mocny klub na granicy z RFN. Kiedyś cała dyrekcja pobliskiej kopalni uciekła im do RFN, przez wykopany pod ziemią szyb. Ale wstawili kraty i nikt już tamtędy nie zwiał. Jak przyjeżdżali do nas zawodnicy z Zachodu zawsze dawali nam baty. Dużo lepszy sprzęt, ale i lepsze umiejętności. Jedno z drugim idzie w parze. 
Pytam o największe sukcesy. – Jako klub wielokrotnie byliśmy mistrzami Polski. Oprócz tego indywidualnie miałem mistrzostwo Polski w klasie 125, później przez pięć lat byłem członkiem kadry narodowej, jeździłem w klasie 250. Startowałem też w rajdach.
 
Easy Rider
 
Z odtwarzacza leci stary, dobry amerykański rock, popijamy zimną herbatę, bo upał kolejny dzień daje się we znaki. – Motocykle to wolność, swoboda, życie niczym legendarny easy rider. Czy pana też to pociągało? – dopytuję.
- Pewnie, że tak – uśmiecha się Sławek. – Moją pierwszą podróżą motocyklową była wyprawa do Monachium na olimpiadę w 1972 r. Jechałem polską WFM-ką, najlepszą na świecie. Byłem wtedy studentem AWF-u w Gdańsku. Miałem przygodę na autostradzie - motor nawalił, jechała akurat cała ekipa przedstawicieli naszej estrady. Zatrzymali się widząc rzadką wtedy w tych okolicznościach polską rejestrację. Chcieli pomóc, ale nie, dziękuję, dam sobie radę – odpowiedziałem. I dałem radę. 
Motocyklową oprawę miał też ślub Sławka i Katarzyny. – Do Urzędu Stanu Cywilnego jechaliśmy Arielem z lat 30., żonę wiozłem w tzw. koszyku – uśmiecha się Kuncewicz. – Do tego eskorta dwóch motocykli crossowych plus milicja, bo motory crossowe nie mogą poruszać się po ulicach. 
Dobrze też wspomina obozy kondycyjne organizowane przez Związek Motorowy. Odbywały się w całej Polsce: w Szczecinie, gdzie był jedyny w latach 70. tor zakwalifikowany na mistrzostwa świata, w Olsztynie, Wałczu, Bydgoszczy, Ostródzie. - Całą zimę trzeba przepracować, żeby w sezonie były efekty. Wszystkie mięśnie są ważne, ale liczą się przede wszystkim nogi i ręce. To są tony żelastwa przerzucane na siłowni. No i niestety z czasem wychodzą bokiem. Dziś mam dwa biodra wymienione. 
Motor trzeba było więc odstawić. Ale ten styl życia, zapach benzyny, warkot zapuszczanego motoru nadal ciągną. - Corocznie jako kibic i osoba towarzysząca (mój kolega startuje) jeżdżę na mistrzostwa świata weteranów, odbywają się w czeskich Strakonicach, gdzie była fabryka CZ. 
Przyjeżdżają twardzi oldboye z całego świata, zawodnicy z więcej niż pięcioma dekadami na licznikach. Rok temu najstarszy uczestnik miał 83 lata. - Wielkim faux pas byłby start na dzisiejszym sprzęcie. Liczą się wyłącznie motocykle sprzed kilku dziesięcioleci, te, na których kiedyś się startowało. A jakie piękne maszyny przyjeżdżają… - rozmarza się Mirosław. – Stare czterosuwy, które kiedyś dominowały. Ale nie tylko motocykl musi być z epoki, także wystrój zawodnika: oryginalne skóry, sznurowane buty, flanelowe koszule, „orzeszki”.
Pozasportową pasją Kuncewicza jest wędkarstwo. Jeździł m.in. na wyprawy na Lofoty, jego zdaniem nie ma piękniejszego kawałka Europy. Ale lubi też Kaszuby, pod Swornymi Gaciami rodzina ma działkę nad jeziorem. A syn? Też motocyklista? - Nauczyłem go jeździć, teraz myśli o kupnie motocykla. 
 
Wrośli w Sopot
 
Wychodzimy z domu na zaciszną, cienistą uliczkę Górnego Sopotu. Gdy odpinam swój rower, pytam jeszcze o rodzinne miasto Sławka. - Sopot zawsze miał dla mnie wielkie znaczenie. To miasto, w którym się wychowałem, w którym znam tylu ludzi. I ich maszyny - przez 37 lat prowadziliśmy z ojcem warsztat samochodowy. Nasza rodzina ma tu wielu przyjaciół, m.in.: Afanasjewów, Ryśka Ronczewskiego. O tym, że naprawdę wrośliśmy w to miasto świadczy fakt, że Kuncewiczowie mają tu swoje groby. Zapuściliśmy tu korzenie i mam nadzieję, że tu pozostaniemy.