Przemysław Miarczyński
Wolność na fali
 
Foil, czyli „latanie” nad wodą to jego nowa, ekscytująca zajawka. Dla kogoś, kto od trzydziestu lat uprawia windsurfing faktycznie musi być w tym coś elektryzującego
 
Aleksandra Kozłowska
 
Przepiękny październik trwa: bezchmurne niebo, słońce, delikatna bryza. Z Przemysławem Miarczyńskim, żeglarzem i windsurferem, wielokrotnym mistrzem Polski, zdobywcą medali na mistrzostwach świata spotykamy się więc na plaży, naprzeciwko Sopockiego Klubu Żeglarskiego Ergo Hestia Sopot. Wokół opalają się seniorzy i wagarowicze, atmosfera wakacji i luzu. Ale – jak się okazuje – nie dla każdego. 
 
Lewitacja nad falą
 
- Dla zawodników w sporcie olimpijskim sezon się nie kończy – mówi Miarczyński. - Czy to bieganie, czy pływanie, czy windsurfing lub ogólnie żeglarstwo. Pływać trzeba przez okrągły rok. Nawet jeśli w Polsce jest na to za zimno - wtedy wyjeżdżamy w cieplejsze rejony. Teraz jesteśmy po najważniejszych zawodach: mistrzostwach Europy i mistrzostwa świata. 
Brał pan w nich udział?
- Tak. Jeszcze się ścigam, ale teraz w nowej klasie: pływanie na hydroskrzydle, czyli foilu. Deska jest jakby wynurzona z wody, niby się pływa, ale to bardziej latanie nad wodą. Niektórzy nazywają to nawet lewitacją. W tym roku (2018) 
w mistrzostwach Europy w foilu zająłem trzecie miejsce, jestem też mistrzem Polski w tej dyscyplinie – zawody odbyły w lipcu w Pucku. Być może na kolejnych igrzyskach w 2024 r. w Paryżu foil będzie dyscypliną europejską.
Nie ukrywa, że „latanie” nad wodą to jego nowa, ekscytująca zajawka. Dla kogoś, kto od trzydziestu lat uprawia windsurfing faktycznie musi być w tym coś elektryzującego. Tym bardziej, że w porównaniu z windsurfingiem na foilu płynie się szybciej i można pływać nawet na słabym wietrze. – Fizycznie jest to trochę mniej obciążające, nie ma tego machania żaglem – mówi Przemysław. - Ale technicznie sprawa nie jest taka prosta. Czyli fajnie, bo to nowe wyzwanie.
Nie wiem czy będę się w tym ścigał na olimpiadzie w Paryżu, ale warto trzymać rękę na pulsie. 
A wracając do całorocznego treningu. – Tegoroczny październik jest wyjątkowy. Można więc żeglować tutaj, na naszej zatoce. W tym miesiącu były jeszcze w Pucku zawody na zakończenie sezonu - finał Pucharu Polski. Udało mi się wygrać, dzięki czemu wywalczyłem Puchar Polski w tej klasie. Potem, jeśli pogoda dopisze zawodnicy trenują na wodzie, jak zrobi się zimno to na sucho: biegi, siłownia. Cały czas trzeba coś robić, nie ma luzu. 
Faktycznie nie ma. Początek listopada to z kolei zgrupowanie ogólnorozwojowe w Zakopanym. Przez 10 dni zawodnicy i zawodniczki chodzą po górach, uprawiają marszobiegi, część osób po kontuzjach ma zabiegi i rehabilitację. Przyjeżdża cały Polski Związek Żeglarski. Potem przychodzi czas na dalsze wyjazdy. – Jeszcze nie wiemy dokąd tym razem. Do niedawna można było do Egiptu. Najwygodniej, bo z Gdańska samoloty czarterowe bez problemu zabierały sprzęt windsurfingowy, lecieliśmy do Hurghady czy innego kurortu, a tam ciepło, wiatr. Ale w związku z tym, że były zamachy, Ministerstwo Sportu zabroniło tam latać. Zostaje południe Hiszpanii, samochodem zawozi się motorówkę i sprzęt. Jedziemy w listopadzie, trenujemy tydzień-dwa i wracamy na parę dni, potem znów Hiszpania i treningi, znów powrót do domu i tak całą zimę. Jedną nogą tam, jedną tu – uśmiecha się.
 
Samotny biały żagiel
 
Hiszpania zimą? Brzmi fajnie, ale jak to się sprawdza, gdy ma się rodzinę? – No, tak. Bywa trudniej – przyznaje Miarczyński. - Jakieś 180 dni na wyjazdach, czyli pół roku wyjęte z życia rodzinnego. Jak się da, zabieram rodzinę, ale teraz zaczęła się szkoła, nie można opuszczać. Córka Ewa skończyła 9 lat, czwarta klasa – zrobiło się bardziej serio. 
Żeglarz ma jeszcze 7-letniego syna Patryka, i on, i jego siostra pływają na desce, bardzo lubią wodę (trudno żeby było inaczej). – Ale w zawodach na razie nie chcą startować – mówi Przemysław. – Jeszcze nie ma w nich tej pasji: „Tata, zapisz mnie na deskę czy łódkę, bo chciałbym jak ty”. Owszem, popływają, ale ciśnienia nie ma. Liczę na to, że im w końcu zapadka też się przestawi i zapałają prawdziwą miłością do windsurfingu. Ale nie będę ich szkolił. Nie tędy droga, że rodzice trenują. Swoją żoną, gdy jeszcze była moją dziewczyną też próbowałem czegoś nauczyć (bo byłem lepszy w windsurfingu) i zawsze źle to się kończyło: „Nie mów mi co mam robić”, „Sama sobie radzę”... Z dzieckiem jest podobnie. Wykonuje polecenia, gdy trenerem jest ktoś inny. 
Sam jednak zaczynał pod okiem taty, który jako pierwszy w rodzinie miał deskę. Miał wtedy 8 lat, pierwsze ślizgi odbywał na jeziorze Wysockim pod Sopotem. Latem, rekreacyjnie. Na poważnie zaczęło się, gdy miał 9 lat. Wtedy rodzice zapisali jego i brata do klubu żeglarskiego w Sopocie. Wcześniej młodzi Miarczyńscy próbowali innych sportów: pływania wpław, hokeja, piłki nożnej na Lechii. Bakcyla nie połknęli, kończyło się po paru treningach.
- Teraz myślę, że to może dlatego, że zespołowe sporty trochę mniej mi leżą. W żeglarstwie też bywa załoga, trzeba dogadać się ze sternikiem. Na dużych łódkach jeszcze więcej ludzi. To nie dla mnie. I to nie dlatego, że nie lubię jak ktoś wydaje mi polecenia. Uważam, że jestem w miarę ugodowy. Ale chyba lubię polegać tylko na sobie.
Pierwsze wejście na deskę? - Pamiętam, jasne – uśmiecha się. – Wtedy był problem z odpowiednim dla dzieciaków sprzętem, teraz jest on bardziej dostępny. Ale gdy ja zaczynałem, małych żagli u nas nie było. Dlatego moja mama – z zawodu jest pielęgniarką, ale ma też ukończony kurs krawiectwa – w domu, na swojej maszynie z jednego dużego żagla uszyła nam dwa mniejsze. Pianki dla młodzików też stanowiły produkt niedostępny. Dostaliśmy więc jakie były. Gdy niedawno obejrzałem zdjęcia z tamtych czasów aż się zaśmiałem: stoimy z bratem na plaży, pianki ze trzy rozmiary za duże, zwałkowane, sfałdowane. Dziś dzieciaki mają odpowiednio dobrane pianki, a i tak narzekają: „Tu mnie obciera, tu za duże, tu za małe, kapok podchodzi pod szyję”. Nam marudzenie nawet nie przyszło do głowy. 
 
Dryf do Gdańska
 
Jako jeden z przełomowych momentów wspomina dzień, kiedy po raz pierwszy wyszli z bratem w morze. Wcześniej pływali tylko na Wysockim, różnica była ogromna – wreszcie prawdziwe fale. A w związku z tym utrzymanie równowagi na desce trudniejsze. 
- Z plaży obserwowała nas mama. Z rosnącym przerażeniem. Wiało z zachodu od brzegu. Wypłynęliśmy, tak się rozwiało, że nie dawaliśmy rady. Brat jakoś wrócił, a mnie zaczęło dryfować gdzieś do Gdańska. Teraz jak sobie o tym pomyślę, to luz, ale dla małego dziecka już nie: coraz bardziej się oddalam, żagla nie mogę podnieść, czy ktoś w ogóle mnie widzi? Można się bać. 
Rodzice też swoje przeżyli. Widzą, że Przemek nie wstaje z deski, odpływa coraz dalej. - Zawołali Piotrka Olewińskiego, też zawodnik olimpijski – wypłynął i sholował mnie do brzegu. Tata do dziś wspomina jak mama była przerażona. Powtarzała, że ostatni raz na to się zgodziła. Potem zmieniła zdanie, ale patrzeć na nasze pływanie już nie chciała. A tacie oznajmiła:„Tylko coś im się stanie, to zobaczysz!”
Pytam czy sam czuł wtedy strach. - O jeny, nie wiem. Może jestem trochę nieświadomy zagrożenia. Może mam więcej szczęścia niż rozumu? Pływałem na naprawdę dużych falach. Czuje się przypływ adrenaliny, ale żeby tak na serio się bać? Raczej nie. 
Mówi też, że bardziej niebezpieczny jest kitesurfing, zwłaszcza, gdy wiatr pędzi do brzegu. Zdarzały się wypadki, że kitesurfer rozbijał się o falochron albo o betonową donicę na nabrzeżu. Albo na kempingu w Chałupach lądował ludziom niemal w przyczepie. Dlatego o ile windsurfingu można próbować bez instruktora (byle w kapoku), o tyle na kajcie pierwsze szlify bez trenera trudno sobie wyobrazić. 
 
Juniorzy na Balatonie dają przepustkę
 
Które zawody najbardziej przeżył? – Wiadomo - olimpijskie. Bo najważniejsze. – odpowiada bez wahania. 
Pierwszy sukces odniósł na Mistrzostwach Polski Młodzików w 1991 r. na Zalewie Zegrzyńskim. Zajął tam piąte miejsce. Cztery lata później został Mistrzem Świata Juniorów w klasie Mistral – zawody odbywały się na Balatonie. Dzięki nim zdobył przepustkę do kadry olimpijskiej. Mając 21 lat startował na igrzyskach w Sydney (2000 r.), potem były Ateny (2004 r.), Pekin (2008 r.) i Londyn z brązowym medalem (2012 r.) Wiele razy wybierany był najlepszym żeglarzem Polski i sportowcem Sopotu. Nominowany do nagrody najlepszego żeglarza roku 2003. W 2010 r. odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. 
- W kadrze byłem 20 lat. Ponad połowa życia. Świetne doświadczenie, ale przez to miałem mniej normalnego dorastania. W szkole (XI LO) indywidualny tok nauki, prawie w ogóle z klasą nie chodziłem do szkoły. Treningi, wyjazdy, po powrocie nadrabianie zaległości. Mało czasu dla kumpli, na imprezy, wagary. Studniówka? Bal maturalny? Nic z tych rzeczy. Podobnie w czasie studiów na AWFiS. Myśli, by rzucić to w diabły i żyć jak każdy nastolatek? - Może czasem były, ale generalnie możliwość wyjazdu w ciepłe miejsce zmieniała perspektywę. 
Za największą swoją przegraną uważa igrzyska w Pekinie. - Jechałem jako faworyt, bo w 2007 r. byłem wicemistrzem świata i mistrzem Europy, rok później zdobyłem medal na mistrzostwach Europy, a tymczasem na olimpiadzie zająłem 16. Miejsce - mówi. - Totalna porażka. Dlaczego? Wydaje mi się, że przesadziłem z treningiem. Do tego obciążenie psychicznie, bo to najważniejsza impreza. No i jeszcze warunki – wiatr był słaby, ja lepiej się czuję na silnym… W Sydney byłem ósmy, w Atenach już piąty, do Pekinu jechałem z myślą o pierwszej trójce. A tu takie rozczarowanie. 
Po Pekinie zastanawiał się czy w ogóle nie skończyć z windsurfingiem. Ale akurat okazało się, że Kasia, jego żona jest w ciąży i to go zmotywowało. Podniosło poziom adrenaliny. - Ewa urodziła się w 2009 r., a ja pływałem dalej. I dobrze, że wytrwałem, bo na kolejnej olimpiadzie w Londynie medal zdobyłem, byłem trzeci. To dało mi naukę, że moment załamania warto jednak przeczekać. 
 
Żyć bez lajków
 
Zauważa przy tym, że podczas olimpiady w Pekinie obciążenie psychiczne i tak było mniejsze niż dziś. - Wszystkie te media społecznościowe sprawiają, że młodzi ludzie załamują się, bo ktoś nie kliknął na ich zdjęcie, nie polubił posta, czy zignorował nową fotkę na Instagramie. Gdy startowałem w Pekinie też były komentarze w necie, ale nie na taką skalę. Pamiętam, że parę przeczytałem: że zawiodłem, że kompromitacja, dół… Stwierdziłem, że muszę się od tego odciąć, bo zaraz sobie strzelę w łeb. Ludzie piszą takie bzdury, że się w głowie nie mieści. Kompletnie się nie znają, ale każdy oczywiście pozuje na eksperta. 
Od blisko dwóch lat Miarczyński jest trenerem polskiej kadry w windsurfingu olimpijskim i zawsze powtarza zawodnikom: „Nie czytaj tych bzdur. Zrobiłeś co mogłeś, a jeśli nie poszło to sport nie jest jedyną rzeczą na świecie. Jest rodzina, przyjaciele, podróże, imprezy...”. – Ale młodzi na maksa fokusują się  na celu. Jeśli chłopak jest za ciężki, tak długo będzie się odchudzał, aż padnie. Dorobi się anemii, bo wyżyłowany tak, że nie ma już z czego zrzucić. Odbije mu się na zdrowiu, nie mówiąc o wpływie na głowę. 
Dobry trener musi więc być też psychologiem, do każdego zawodnika podejść indywidualnie, odpowiednio motywować, a jak trzeba to hamować treningi, bo lepiej być trochę niedotrenowanym niż przesadzić z ćwiczeniami. 
- Mnie dużo pomogła Kasia. Jak widziała, że mam ciśnienie na trening, a przy tym było widać, że już ledwo zipię, mówiła: „Weź sobie odpuść. Wyluzuj”. Taki człowiek jest bardzo potrzebny.
Dla Miarczyńskiego windsurgfing to wolność. Bez względu na to ile pływa, pływanie go odpręża. Potrafił wrócić zmęczony z zawodów, ale że akurat dzień był ładny i wietrzny, nie rozpakowując nawet walizki szedł popływać. Frajda jaką daje mu deska czy kajt nie minęła. 
- Czasem bywa z tym problem – nie ukrywa. - Bo kiedyś mogłem sobie wyjść popływać kiedykolwiek. Teraz, gdy żona słyszy, że wybieram się nad morze, protestuje: „Weź się, chłopie zastanów. Dwójka dzieci, nie ma cię w domu dwieście dni w roku, a ty chcesz sobie popływać?”. Z drugiej strony wie, że dobrze mieć trochę wyrozumiałości – dobra, niech już sobie jedzie na tę deskę, przynajmniej jak wróci, będzie chodził uśmiechnięty. A nie cały czas nabuzowany, sfrustrowany.
 
Highway to Hell
 
Odpoczywa też przy jazzie. A właściwie ogólnie przy muzyce - zawsze sporo jej słuchał. - Wychowywałem się na AC/DC, szczególnie „Highway to Hell”.  Ale miałem wszystkie ich płyty – mówi i w tym momencie z „pan, pani” przechodzimy na „ty”, bo fanom AC/DC nie wypada inaczej. 
- Wczoraj w Hard Rock Cafe w Gdańsku byłem na Czterech Szmerach – grają covery AC/DC, ale tylko starsze kawałki, te z Angusem Youngiem [pokazuje w telefonie filmik z koncertu]. Kiedyś dużo słuchałem też Pink Floydów, zwłaszcza „The Wall”. Jechaliśmy do Warszawy na zawody, w samochodzie kaseta i w kółko leciała ta płyta. Pobudzał mnie Off Spring. Wiele filmów z udziałem gwiazd windsurfingu jako podkład muzyczny wykorzystuje kawałki Off Springa. Słuchając tego zespołu przed zawodami wyobrażałem sobie różne akcje, wizualizowałem co w jakiej sytuacji zrobię. To dobry trening. Ale bez przesady – nie wizualizowałem się na podium. Nigdy nie miałem takiego podejścia, że jestem najlepszy i wszystkich przegonię. Raczej podziw - jak oni są przygotowani. I lekki strach. Ale ta adrenalina nigdy mnie nie blokowała, przeciwnie – dodawała sił. 
 
Stary Rower i Możdżer
 
Jego „własny” Sopot to przede wszystkim SKŻ Hestia Sopot. Drugi dom. Nawet, gdy jeszcze mieszkał z rodzicami na Przymorzu, kiedy tylko było można spał z bratem w namiocie na terenie klubu. Rodzice wpadali z wałówką, sprawdzali jak chłopaki sobie radzą. Potem już na dobre zamieszkał w Sopocie – kupił kawalerkę na 23 Marca. Razem z żoną i kolegami regularnie chodzili na koncerty do Starego Roweru, gdzie zdarzało się, że spontanicznie zaczynali grać Leszek Możdżer albo Sławek Jaskółke. Jako sportowiec, który zawsze musi być w formie regularnie też biega – po plaży i po lesie. Współczuje zawodnikom np. z Warszawy, którzy żeby poczuć trochę przyrody, muszą wsiąść w auto i jechać hen, gdzieś za rogatki. Pływać też najbardziej lubi tutaj. Nie na Helu, a na naszej zatoce. Monciak omija, szczególnie latem. Z dziećmi od razu skręca w boczne dróżki, byle dalej od tłumu.