Piotr Rutkowski

  Nie muszę zostawiać „swojego stempla”

 

- Oczywiście, że czuję się Sopociakiem – mówi z uśmiechem architekt Piotr Rutkowski. –  Z rodzicami, babcią i dwójką rodzeństwa „przywędrowałem” tu z Gdyni w wieku czterech lat. Od tej pory jestem mocno związany z tym miastem.

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

Rodzice Piotra: Maria (to imię ma wpisane w dowodzie, ale od dawna wszyscy nazywają ją Bożeną) i Jerzy po II wojnie osiedlili się w Gdyni. – Mama pochodzi z Warszawy. Po Powstaniu i gehennie wędrówki z miejsca na miejsce, jej mama z dwójką dzieci spokojną przystań znalazła w końcu na Wybrzeżu.  Natomiast tata urodził się w Toruniu.   Po wojnie skończył studia w Szkole Morskiej i związał się z morzem - był kapitanem Żeglugi Wielkiej.

Leśne dzieci

Pierwsze trzy lata życia mały Piotruś spędził więc w „mieście z morza i marzeń”, potem wraz z bratem Wojtkiem, siostrą Dorotą, babcią Heleną i oczywiście rodzicami przeprowadził się do Sopotu. – Rodzice kupili dom na ul. Słowackiego, pod lasem. Było tam świeżo powstałe małe osiedle zaprojektowane i wybudowane przez młodych wówczas architektów. Wśród naszych sąsiadów byli m.in.: Lech Kadłubowski, Roman Hordyński, Wanda i Adam Lepczakowie Andrzej Dąbrowski, Danuta i Daniel Olędzcy. [o Olędzkich opowiadała dla cyklu Sopocianie ich córka, Agnieszka, malarka, która wciąż mieszka na tamtym podleśnym osiedlu, przyp. red.]

- W tamtym czasie ulice na naszym osiedlu były jeszcze nieutwardzone, nie było ogrodów ani płotów, do lasu mieliśmy dwa kroki - non stop tam buszowaliśmy – wspomina Piotr. – Dla dzieciaków był to istny raj, dzieciństwo więc, mimo trudnych czasów wspominam jako wspaniałe. Przyjaźniłem się między innymi z Jankiem Olędzkim, Piotrem Lepczakiem i Piotrem Artwichem, który mieszkał tuż obok,  bo na ulicy Kochanowskiego [późniejszy wieloletni kierownik Ogniska Plastycznego w Sopocie, również opisany w cyklu Sopocianie, przyp. red.]  Razem z nimi chodziłem do podstawówki i do liceum.

Podstawową edukację Piotr Rutkowski zaczynał w „szóstce” na ulicy Mickiewicza. Dzięki temu dobrze poznał sopockie tereny zielone. – Do szkoły chodziliśmy przez las za stadionem lekkoatletycznym . Była to nasza codzienna trasa. Później, gdy wybudowano „jedynkę” przy ówczesnej ul. Armii Czerwonej (dziś Armii Krajowej), w związku z obowiązującą wówczas rejonizacją przeniesiono mnie wraz z częścią innych uczniów do nowej szkoły. Z moimi przyjaciółmi kontynuowaliśmy wspólnie naukę w sopockiej „dwójce”, a z niektórymi z nich trafiłem na studia na Wydziale Architektury i Urbanistyki Politechniki Gdańskiej.

Przerwa na Oliwę

- W 1977 roku ożeniłem się i wyprowadziłem z naszego sopockiego uroczyska do Oliwy, do bloku przy ul. Czyżewskiego. Tam też było ładnie, bo blisko lasu, ale kiedy przyszła na świat dwójka naszych dzieci w 42-metrowym mieszkanku zrobiło się ciasno. Zwłaszcza, że moja pierwsza żona Kasia także była architektem, w jednym z dwóch pokoi musiały się więc zmieścić dwie deski kreślarskie. Musiałem zatem zacząć szukać czegoś innego. W 1985 roku znalazłem większe mieszkanie i przenieśliśmy się do Sopotu, na ul. Kościuszki.

- Czy fakt, że był to właśnie Sopot miał dla pana znaczenie? – pytam.

- Dla mnie zawsze – bez wahania odpowiada Piotr. - Nie wiem czy to genius loci tego miasta, czy też kwestia mieszkających tu przyjaciół, ale Sopot zawsze mnie ciągnął. Mieszkanie na Kościuszki znalazłem przypadkiem. Któregoś dnia chodząc  po Sopocie spotkałem przyjaciela, który powiedział mi, że w tym domu ktoś się chce się wyprowadzić i może zwolnić się duże mieszkanie. Zamieniłem nasze małe mieszkanie własnościowe w oliwskim bloku na duże mieszkanie komunalne w Sopocie.  Nie miało dla mnie znaczenia, że to lokal komunalny, liczył się Sopot. No i sam budynek!

Pan Józef

Przedwojenna rezydencja przy Kościuszki 43 to rzeczywiście obiekt z historią.

- Budowa tego domu zaczęła się w 1898 roku, zakończono ją w 1902 – opowiada Piotr Rutkowski. - Rezydencję wybudował Wilhem Degner. Składała się ona z willi, stajni, szklarni oraz kuchni ogrodowej. W 1904 roku Degner powiększył willę rozbudowując ją od strony ogrodowej o dodatkowe pomieszczenie kuchenne. W końcu lat 20. XX wieku rezydencja przeszła w ręce Janiny i Jakuba Krajkemannów spod Grudziądza. Nie mieszkali tam zbyt długo - w latach 30. XX w. przed pożogą wojenną uciekli do Anglii.

– Kiedy się wprowadziliśmy na elewacji wciąż widać było dziury po kulach – wspomina architekt. - W 1938 roku Niemcy zarekwirowali willę przeznaczając ją na siedzibę NSDAP. W 1943 jej wnętrze zostało  częściowo przebudowane i  przeznaczone na mieszkania dla niemieckich urzędników i niemieckich repatriantów ze wschodu.

Czy z dawnych lat zostały jakieś zdjęcia? Dokumenty ukryte na strychu?

- Gdy tu zamieszkaliśmy, niczego z pamiątek już tu nie było. Ale żywą historię uosabiał właściciel domu, pan Józef Tryjankowski. Mieszkał na parterze. Przed wojną, jako młody chłopak przyjaźnił się z synem państwa Krajkemannów, w czasie wakacji bywał u przyjaciela w sopockiej rezydencji. W czasie II wojny Józef, jako żołnierz armii Andersa przeszedł długą bojową drogę łącznie z Afryką Północną i bitwą pod Monte Cassino. Ostatecznie po wojnie trafił do Szwajcarii i stamtąd zgłosił się do Czerwonego Krzyża, by odnaleźć swoich krewnych. Na liście porozrzucanych po całym świecie Polaków znalazła go…  mieszkająca już w Anglii pani Krajkemann. Ściągnęła Józefa do siebie. Pan Tryjankowski mieszkał tam do 1977 roku. Przeszedł wszystkie szczeble hotelarstwa – od boya przez recepcjonistę, po szefa. W końcu wykupił w Londynie mały pensjonat, który prowadził aż do wyjazdu z Anglii.

Dlaczego wyjechał?

- Chciał późne lata swojego życia spędzić w ojczyźnie.  Opowiadał mi, że kiedy pani Krajkemann dowiedziała się o jego planach, wezwała go do siebie i oznajmiła: „Józiu, ten dom, który zostawiłam w Sopocie będzie dla ciebie. Zapisuję go tobie”. Jej rodzina nie była zainteresowana powrotem do Polski, willa przypadła więc przyjacielowi syna.

- W ten sposób w 1977 roku pan Józef znalazł się w naszym kurorcie – ciągnie opowieść Piotr. - Z aktem notarialnym podpisanym w Anglii zgłosił się do sopockiego magistratu. Tam usłyszał, że dom, choć z założenia jednorodzinny został podzielony na wiele mieszkań, zajmowane było nawet nieużytkowe poddasze. Niezrażony ulokował się na parterze. Stopniowo kupował zamienne lokale zamieszkującym tam rodzinom. Dzięki temu, w momencie mojego wprowadzenia się, w budynku mieszkał jedynie on i przesympatyczna pani Lucyna Kierzkowska, której obiecał dożywotnie zamieszkiwanie. Mieszkał sam, nielicznych krewnych miał pod Grudziądzem. W miarę upływu czasu zaprzyjaźniliśmy się. Pan Józef nieraz przychodził do nas na obiady, opowiadał o swojej przeszłości. Nabrał do mnie dużego zaufania. Ponieważ był właścicielem całego obiektu, zaproponował żebym wykupił nasze mieszkanie. Byłem wtedy na dorobku, zwyczajnie nie było mnie na to stać. Usłyszawszy to pan Józef zakomunikował: „To ja panu pożyczę. Spiszemy akt notarialny, a pieniądze odda pan, kiedy będzie mógł”. I tak też zrobił. W 1992 r, przed śmiercią chciał żebym wykupił też jego mieszkanie na parterze. Zależało mu, by dom był w jednych rękach. Wówczas nie miałem potrzeby posiadania dwóch dużych mieszkań. Tak się złożyło, iż mój brat, po wieloletnim pobycie w Stanach postanowił wtedy wrócić do Polski . Zaproponowaliśmy jemu kupno mieszkania na parterze. Pomysł mu się spodobał, w ten sposób willa stała się naszym rodzinnym domem.

Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku przebudowałem poddasze domu, tworząc tam mieszkanie dla moich dorastających dzieci.Wspólnie z bratem , dbając o najmniejszy detal, odrestaurowaliśmy elewację domu. Dziś na strychu mieszka mój starszy syn Marcin z żoną i dwójką moich wnuków. Parter zajmuje szwagierka.

Młodszy syn z drugiego małżeństwa – Maciej, student zarządzanie na UG mieszka jeszcze z nami (ze mną i moją drugą żoną, również Kasią), starszy - Marcin jest architektem; czasami pracujemy razem. Mam jeszcze córkę Marysię – mieszka z moimi dwiema wnuczkami w Londynie.

A rodzina pana Józefa?

- W Sopocie nie ma nikogo. Ale chyba jeszcze żyje jego brat. Kiedyś często bywał w kurorcie. Bardzo sympatyczny człowiek, śpiewał w kościelnych chórach. Parę lat temu spotkałem go na Monte Cassino. Śpiewał. Część rodziny  pana Józefa mieszka w Nowej Wsi pod Grudziądzem. Tam też jest pochowany pan Józef. Staramy się co roku jeździć na jego grób.

 Sobie siedzą i rysują

- Kiedy zdecydował pan, że będzie architektem? – pytam. – Dorastając na takiej ulicy nie miał pan chyba wielkiego wyboru – żartuję.

- Otoczenie na pewno miało wpływ na mój wybór zawodu – odpowiada Piotr. – Często bywając w domach przyjaciół wszędzie widziałem deski kreślarskie i nieznane mi dziwne przyrządy - przykładnice, rysiki, rulony kalek. Patrzyłem na dorosłych i myślałem: „ Fajna praca - sobie siedzą i rysują”.

Ostatecznie decyzja zapadła pod koniec liceum.  Mój starszy brat zaczął wtedy studia na Politechnice Gdańskiej na wydziale elektroniki. Po roku skonstatował jednak, że to nie dla niego i przeniósł się na architekturę. Ja też już o niej  myślałem. Decyzja brata postawiła „kropkę nad i” - zawsze lubiłem rysować i podobno byłem w tym niezły. Od tego momentu nie wahałem się. Studia wspominam bardzo dobrze. Nigdy nie miałem wątpliwości, że słusznie wybrałem.

Piotr Rutkowski ukończył nie tylko Wydział Architektury i Urbanistyki PG, ale i Wydział Architektury Wnętrz Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Od 1990 roku pracuje w firmie architektonicznej HORUS.

– Założyliśmy ją razem z kolegami: nieżyjącym już Mirkiem Hrynkiewiczem i Michałem Osińskim. Pierwsze litery naszych nazwisk nasunęły nam nazwę pracowni – wyjaśnia Piotr. - W okresie wielu lat działalności HORUSA następowały zmiany personalne w zarządzie firmy. W1993 roku po odejściu Michała i Mirka, który założył własną firmę, przez wiele lat moim wspólnikiem był Zbyszek Młodzianowski, który parę lat temu odszedł już na zasłużoną emeryturę.

Firma ma sporo realizacji na terenie całej Polski, w tym również w rodzinnym mieście architekta, m.in.: Hotel Rezydent, budynki mieszkalno-usługowe przy Grunwaldzkiej oraz przy ul. Bitwy pod Płowcami, Villę Sobieski, budynek usługowy przy ul. Marynarzy, pensjonat Villa Marea, wille jednorodzinne i ostatnio zrealizowany przy ul. Bitwy pod Płowcami Hotel Sopotorium.

- Jak podchodzę do projektowania? Nie jestem architektem, który musi zostawić w otaczającej go rzeczywistości „swój stempel”. Pokazać: „Tu byłem, tu zaprojektowałem coś, co musi się rzucać w oczy”. Hotel Rezydent jest zaprojektowany tak, by „wtopił się” w istniejącą secesyjno-eklektyczną zabudowę Sopotu. Zachwycam się tym miastem przez ponad 60 lat i uznałem, że w takim miejscu, jak plac Konstytucji 3 Maja budynek nie może stanowić ciała obcego.

Trzymając się zasady, że liczy się kontekst i genius loci miejsca, Rutkowski inaczej projektuje dla Sopotu, inaczej dla Gdyni, jeszcze inaczej dla Gdańska.

- Trzeba dostosować się do tego, co nas otacza z pełnym szacunkiem dla dorobku wcześniejszych twórców. Biurowiec Alfa Plaza w Gdyni jest nawiązaniem do tamtejszego modernizmu, do architektury sąsiedniego budynku PLO. Za nasze największe doświadczenie zawodowe uważam hotel Radisson Blu na Głównym Mieście w Gdańsku. Projektowanie skomplikowanego budynku i jego wnętrz zajęło nam co najmniej cztery lata. Główna elewacja, zgodnie z warunkami narzuconymi przez Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków miała odtworzyć zburzoną w czasie wojny pierzeję ulicy Powroźniczej. Zgodnie z założeniem obiekt zupełnie nie rzuca się w oczy. To chyba jedyna nasza realizacja, w której niczego bym nie zmienił. W innych wraz z upływem czasu zauważam, że mógłbym coś poprawić – uśmiecha się projektant.

Ubrudzić sobie łapy

Jeśli chodzi o warsztat, Rutkowski jest tradycjonalistą. - Nigdy nie pracowałem w żadnym programie komputerowym. Rysuję ołówkiem na kalce, przy desce kreślarskiej. Trzymam się tego od lat. Dlaczego? Bo pracując na komputerze nie wykorzystuje się wszystkich możliwości koncepcyjnych. Poza tym na ekranie komputera wszystko zawsze wygląda ładnie i równo. Człowiek nie widzi własnych niedociągnięć. Tylko, gdy wykonuję dziesiątki szkiców, gdy mam  ubrudzone od ołówka łapy, mogę w pełni ocenić swoją pracę. Kiedy rysuję na kalce, mogę  projekt odwrócić  do góry nogami, spojrzeć na jego revers - z tej perspektywy od razu zauważam błędy - tu za wysoko, tu za nisko… W komputerze też oczywiście można odwrócić rysunek, ale mało kto tak robi. Bo po co? Tam wszystko od razu wygląda na „już zakończone”.

Praca koncepcyjna to ulubiona część pracy Piotra, choć w ostatnich latach może poświęcać jej zaledwie połowę czasu, resztę zajmują urzędy.

- Z powodu częstej zmiany przepisów i ich różnej interpretacji w różnych urzędach praca architekta nie jest tak fascynująca, jak wcześniej bywało. Dużo więcej czasu trzeba poświęcać na nadmiernie skomplikowane i często zbędne procedury urzędowe. W Trójmieście każdy urząd miejski inaczej interpretuje niektóre przepisy. Nieraz też słyszymy: „Proszę najpierw zrobić projekt, potem zobaczymy czy jest dobrze”. A przecież przygotowanie projektu, który z różnych powodów może nie uzyskać akceptacji w urzędzie kosztuje dużo czasu i pieniędzy.  

Marzy o zbudowaniu jeszcze jednego hotelu w Sopocie. - Trochę ich tu już zrobiłem: i hoteli, i pensjonatów. Ale wydaje mi się, że potrzeby wciąż są. A ja w tym temacie po dotychczasowych doświadczeniach czuję się mocny - przyznaje.

Z przyjemnością też wspomina lata 90., kiedy przez dwie kadencje był radnym Miasta Sopotu. Przewodniczył Komisji Rozwoju. – Dzięki temu zdobyłem duże doświadczenie na polu komunikacji z ludźmi, pozbyłem się tremy przed publicznymi wystąpieniami – śmieje się architekt. - No i miałem okazję poznać miasto „od wewnątrz”. Z grupą radnych zaangażowanych w problemy zaniedbanego wówczas miasta podejmowaliśmy różne, niezbędne twórcze działania. Opracowaliśmy dalekosiężną strategię rozwoju miasta. Trzeba było podejmować decyzje dotyczące odbudowy infrastruktury miasta. Naszymi pomysłami były m.in. pasaż nadmorski (ścieżki piesze i rowerowe), budowa placu Przyjaciół Sopotu, tunel pod Monte Cassino itd… Cieszę się, że mogłem w tym uczestniczyć.