Tu wszystko jest możliwe

Różne są sposoby na stres, niepewność i pandemiczne obostrzenia. Lekarstwem, które nigdy nie zawodzi są książki. Książki i ludzie, którzy nimi żyją. Jak np. Monika i Sebastian Szymkowiakowie. W Sopocie przy ul. 3 Maja prowadzą Ambelucję, „Księgarenkę dla małych i dużych”. Wchodzę. Najpierw mijam obwieszony plakatami przedsionek, potem pomieszczenie „dzieciowe”, w głębi drugie – z lekturami dla dorosłych. Zapach zadrukowanego papieru miesza się z zapachem mocnej kawy – jak w wielu takich kameralnych miejscach, także i tu można rozsiąść się w fotelu, z filiżanką małej czarnej w dłoni i stertą szeleszczących skarbów do przejrzenia. Nikt cię nie pogania, nie chrząka znacząco, gdy się zasiedzisz. Miejsce na wagę złota.

Detko Band i inni

Właściciele Ambelucji nie pochodzą z Sopotu. Monika jest z Inowrocławia, Sebastian spod Poznania. Nad morze ściągnął ich jazz, molo (a dokładnie ich połączenie), nocne, muzyczne życie.

- W liceum miałam paczkę znajomych. Siostra jednego z kolegów studiowała w Trójmieście - wybrała psychologię, jej chłopak prawo. Wtedy Wydział Prawa częściowo mieścił się w Sopocie – opowiada Monika. – Przyjeżdżaliśmy do nich w odwiedziny. Któregoś lata, jakoś w 1997-98 roku byliśmy na Sopot Molo Jazz Festival. Imprezę otwierał Detko Band, parada jazzmanów, Kawiaret tętnił życiem, podobnie jak cała masa klubów i ogródków jazzowych. Noc spędzało się chodząc od koncertu do koncertu, w przerwach siedziało na krawężniku jedząc bułki z pasztetem sojowym. Dla dzieciaka, jakim wtedy byłam – obłęd! Wtedy zakochałam się w Sopocie. Monciak w tamtym czasie był przepełniony ulicznymi muzykami, życie buzowało, prawdziwe, nie plastikowe. Z czasem niestety zamieniło się na koguciki na druciku… Ale wtedy Sopot tak mnie zauroczył, że nie wyobrażałam sobie studiowania gdzie indziej.

Wybrała zarządzanie na UG. - Mieszkałam na ul. Andersa, na zajęcia chodziłam w piżamie. Dosłownie. Wykłady miałam na 7.15, no więc rano tylko sweter na piżamę i do szkoły. Potem wracałam, jeszcze półtorej godziny snu, dobre śniadanie i znów na zajęcia.

- Potem przeniosłam się do Brzeźna, do Domu Studenckiego nr 1. To zaraz przed Nowym Portem, bardzo blisko morza. Niesamowity klimat. W DS-ie poznałam Sebastiana. I tak już zostało. Nasze pierwsze własne mieszkanie mieliśmy w Oliwie, ale na spacery zawsze szliśmy do Sopotu. Jak się urodziły dzieci, to też z wózkiem tam drałowaliśmy.

– Dla mnie zawsze ważne było to, że nad morzem nie ma granicy, że patrzysz na otwarty horyzont – podkreśla Sebastian.

Kraina, gdzie wszystko jest możliwe

Zanim powstała Ambelucja, Monika przez prawie dziesięć lat pracowała w banku, Sebastian, absolwent filozofii na UG zatrudnił się w branży IT, w działach wdrożenia. Ale oboje czuli, że tak naprawdę potrzebują czegoś innego. Sebastian jeszcze na studiach marzył o własnym antykwariacie. Pomysł na pracę z książkami gdzieś tam się już zalągł i spokojnie czekał na dobry moment. Ten moment nadszedł, gdy urodziła się Iga, druga córka Szymkowiaków. – Wtedy pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zacząć coś nowego, coś własnego. Zwłaszcza Seba popychał ten plan – mówi Monika. – W 2010 roku otworzyliśmy więc księgarnię internetową. Od początku nazywała się Ambelucja. To taka kraina, gdzie wszystko jest możliwe. Nasze pierwsze dziecko, Marta, która miała wtedy  trzy latka, przechodziła taki etap, że zawsze musiała dorzucić swoje trzy grosze. Mówiłam jej: „Uważam, że powinniśmy zrobić tak i tak”. A ona na to: „Rozumiem, mamo, ale… w Ambelucji jest trochę inaczej”. Ciągle tylko Ambelucja i Ambelucja. No to stwierdziliśmy, dobra, niech księgarnia też będzie Ambelucją.

Oboje dużo wtedy czytali córkom. Widzieli więc lukę w internecie – brakowało przestrzeni z dobrymi książkami dla dzieci. Otwierając Ambelucję postanowili, że ich asortyment nie musi być duży, ważne, by wartościowy.

- Tworząc tę księgarnię robiliśmy wszystko po swojemu, nie wnikając w zasady jakie rządzą rynkiem – wspomina Monika. – Nie chwytaliśmy za poradniki, które może trochę utorowałyby nam drogę albo pozwoliły nie popełniać błędów, wszystko testowaliśmy na własnej skórze. Z drugiej strony gdybyśmy trzymali się poradników, pewnie plan by się nie udał. Tabelki wykazałyby, że to niemożliwe. A gdy zaczęliśmy to tworzyć, nie było już odwrotu. Kiedy urodził się Jaś, nasz najmłodszy stwierdziłam, że do banku już nie wrócę.

Internet okazał się jednak niewystarczający. W 2012 roku Szymkowiakowie otworzyli stacjonarną Ambelucję. Monika: – Wybierając lokal przy 3 Maja od razu wiedziałam, że to dobre miejsce. Z tym przedsionkiem, gdzie można zostawić wózek i rower, z dwoma pomieszczeniami na książki i zajęcia dla dzieci. Punkt ten ma swoją historię. Pierwotnie było tu mieszkanie; raz przyszła do nas starsza pani, powiedziała, że dobrze zna to miejsce, że właśnie tu się urodziła! Pokazała nawet, w którym pokoju stało jej łóżeczko. Nie sprawdziłam tego, ale klienci opowiadali nam: że potem był tu szewc, że swego czasu działał sklep mięsny. Wiele osób mówi, że to miejsce, które wsysa, zaprasza do środka.

Filonek Bezogonek i Sąsiedzi

Pytam na jakich książkach sami się wychowali, jakie pamiętają do dziś. – Ja wychowałem się na telewizji – przekornie odpowiada Sebastian. - A dokładniej na „Piątku z Pankracym”.

Po chwili zastanowienia dodaje, że bardzo też lubił „Filonka Bezogonka” Gösty Knutssona.

A później? - Schulz, Kafka, Max Frisch, Elias Canetti… Bardzo też ceniłem Myśliwskiego. A, i Amerykanów: Keseya, Kerouaca.

Monika jako swoje odkrycie z czasów dzieciństwa pamięta Mikołajka i baśnie Puszkina. - „W pustyni i w puszczy” nie mogłam skończyć. Kompletnie mnie to nie interesowało – wspomina. – Na jakiś czas zniechęciłam się do książek, bo chodziłam do biblioteki, wypożyczałam coś, ale ciągle źle trafiałam. Pudło za pudłem. W końcu znalazłam „Anię z Zielonego Wzgórza” i ona mnie oczarowała. Różne lektury podsuwała mi też koleżanka, straszny mol książkowy - „W pustyni…” przeczytała z pięćdziesiąt razy. Była zakochana w Stasiu, marzyła o tym, by być Nel.

Fantastyczną okazją na powrót dorosłych do książek dzieciństwa jest czytanie własnym dzieciom. Mali Szymkowiakowie zachwycili się m.in. „Czarodziejskim młynem” Afanasjewów. - Zastanawiamy się nad wydaniem książek tych twórców, to przecież sopoccy artyści. Warto byłoby ich przypomnieć – mówi Monika. - Bardzo też lubimy książki Janusza Stannego, np. „Baśń o królu Dardanelu”. Na nowo odkryłam Muminki, no i „Poczytaj mi mamo”, niedawno ukazało się kilkuczęściowe wydanie zbiorowe tych opowiadań. Przy jednym z nich – „Sąsiedzi” popłakałam się ze wzruszenia.  Autentycznie. Nie byłam w stanie tego przeczytać. Doskonale pamiętam to uczucie sprzed lat, kiedy ten chłopiec w pewnym momencie odrzucił przyjaźń tego drugiego…

- Nasze dzieci uwielbiają „Złoty kluczyk, czyli niezwykłe przygody pajacyka Buratino” Aleksieja Tołstoja, w tłumaczeniu Tuwima. Marta znała tę historię na pamięć, nie dało się czegokolwiek w czytaniu na głos pominąć, bo zaraz protestowała: „Hola, hola, tam przecież było więcej!”. Fantastycznie napisana rzecz, współcześni autorzy mogliby się z tego uczyć.

Playlista na pandemię

Sebastian nie ukrywa, że marzec 2020 roku był trudny. – Ludzie pozamykali się w domach, ulice były puste. Trochę mi to siadło na głowę. Zamknęliśmy księgarnię na trzy tygodnie, choć nie było takiego obowiązku – tylko sklepy o dużej powierzchni miały być niedostępne. Ale dołujące było, że nikt tutaj nie przychodził. Żeby to przetrwać układałem playlisty na spotify. Chcesz posłuchać? - włącza piosenkę; śpiewa kobieta o delikatnym głosie. To Linda Perhacs. – Siedzieliśmy wszyscy razem w domu, bo szkoły pozamykali. Dziwnie było. Czułem się jakby sami dziwni ludzie nas otaczali.

- Tak, to było dosyć trudne – potwierdza Monika. – Najpierw całą rodziną chorowaliśmy, potem dzieci nie mogły wyszaleć się na dworze. Nie można było już usiedzieć w tym zamknięciu. Na szczęście mamy psa, była wymówka żeby pójść do lasu. Przetrwaliśmy, bo staraliśmy się żyć względnie normalnie. Obok domu mamy sklepik, gdzie jest wszystko, co najpotrzebniejsze. Prowadzą go miłe panie, zawsze możemy z nimi pogadać. Choć źle na mnie wpływają te wszechobecne maseczki, nie widać twarzy, nie można się rozpoznać.

Ale pandemia pokazała też, że Ambelucja może liczyć na przyjaciół, znajomych albo i nieznajomych. – Wiosną dużo mówiło się o tym, że inicjatywy prywatne, takie jak nasza księgarnia mają teraz bardzo ciężko. Szybko zaczęły się więc duże zamówienia przez internet, ludzie do nas pisali: „Trzymajcie się, będzie dobrze”, „Jesteśmy z wami”. Pełna świadomość: robię zakupy po to żeby miejsce działało - opowiada Monika. - Zrobiliśmy zrzutkę na czynsz i bardzo szybko się zapełniła. To było super. Teraz musimy wytrzymać do czerwca. Wystawiamy wtedy stoliki na zewnątrz, kawa bardzo fajnie się sprawdza. Są przyjezdni, część to nasi stali klienci. Co sezon nas zasilają. Mamy też kupujących stąd, którzy mieszkają za granicą i co roku przyjeżdżają do rodzin. Ale w 2020 roku pandemia ich zatrzymała.

Miasto w zasięgu roweru

Nie przeszkadza wam, że Ambelucja jest trochę na uboczu? – pytam.

- Wręcz przeciwnie – odpowiada Monika. – Uważam, że są tego położenia same plusy. Po pierwsze trzeba nas odkryć, a to zawsze sukces dla nietutejszych. Takie miejsce się pamięta, do takiego miejsca chętnie się wraca. Sopot to na tyle małe miasteczko, że wszystko jest w zasięgu nóg czy roweru. Kto chce, to nas znajdzie. Poza tym nie jest dobrze, gdy sklepy, knajpki, atrakcje koncetrują się tylko przy głównej ulicy. Pobocza też muszą przyciągać, może nawet bardziej. Po drugie monciak to tłumy, wchodzą i wychodzą, zawsze w biegu, nie mają czasu spokojnie porozmawiać, rozejrzeć się po półkach. I jeszcze wchodzą z lodami, goframi… Tymczasem my chcemy stworzyć warunki prawdziwemu

świadomemu klientowi. Takiemu, który lubi o książkach pogadać, wymienić się wrażeniami, wspomnieniami. Który ceni dobrą literaturę i dla dzieci, i dla dorosłych.

Niestety księgarze obserwują też inny trend. - Gdy w 2012 roku otwieraliśmy stacjonarną Ambelucję, nasi znajomi też mieli małe dzieci. Wymienialiśmy się fajnymi tytułami, uwagami, zachętami. Spotykaliśmy się tutaj i gadaliśmy. Ale już kolejne pokolenie rodziców zachowuje się inaczej – mówi Monika. - Przychodzą i z nosem w telefonie składają zamówienie: „Proszę dla dwulatka coś nie za długiego, nie za krótkiego. A dla czterolatka coś na dobranoc”. I tyle. Rezygnują z własnego wyboru, ze szperania wśród książek, sprawdzania, co się dziecku spodoba, a co mniej. Wolą zdać się na mnie, niż samemu zanurzyć się w tym świecie, stracić tyle przyjemności.

Może to wpływ kupowania przez internet? Tam przecież też książki nie przekartkujesz – wyrażam przypuszczenie.

- O, na pewno – potwierdza Monika. – Rozumiem, gdy ktoś się spieszy, ale przecież nie zawsze goni nas czas.

W tym momencie wchodzi Edgar, architekt zaprzyjaźniony z Szymkowiakami. Wpada tu pogadać, popracować. Takich osób jest zresztą więcej. Ambelucji udało się stworzyć wspólnotę skupioną wokół księgarni. - To ludzie tworzą takie miejsca. Wszystko może być bezobsługowe, ale przecież chodzi o wymianę. Myśli, żartów, obserwacji, marzeń – uważa Sebastian.

Lew i ptak

On i jego żona mogą spełniać swoje książkowe marzenia poprzez własne wydawnictwo Łajka. – Tu możemy realizować nasze fanaberie, publikować wyjątkowe rzeczy – uśmiecha się Seba. – Tylko fanaberie przetrwają egzamin czasu.

Takim unikatem jest książeczka pt. „Stać się Indianinem”, miniatura Franza Kafki, z ilustracjami hiszpańskiego twórcy Raùla Guridiego. Wspaniały tekst odwołujący się do dzieciństwa każdego, kto zachwycał się pędem i wiatrem we włosach, kto marzył o swobodzie, bliskości ze zwierzęciem, jedności z przyrodą.

Guridi zilustrował też „Cień” oraz „Dzień w którym zamieniłem się w ptaka” Ingrid Chabbert, kolejne przepiękne książki wydane przez Łajkę.

Przeglądam je i żałuję, że nie miałam do nich dostępu jako dziecko. Chociaż ono gdzieś tam przecież siedzi w głębi duszy i nawet dziś wzrusza się takim np. „Lwem i ptakiem” Marianne Dubuc. To powściągliwa opowieść o przyjaźni, nienachalna, nieprzesłodzona, gdzie autorka nie bała się zostawić pustych, czysto białych stron, bo tylko tak mogła oddać zimową pustkę i tęsknotę za przyjacielem.

- Najfajniej jak dzieci same wybierają sobie książki – zauważa Sebastian. Niestety często dostają po łapach od dorosłych: „Jesteś na to za duży”, „To dla maluchów”, „E, za mało tu literek”… Dajmy im trochę przestrzeni, niech same decydują.

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska