Trzy lata z Vincentem
 
Musieliśmy poprawiać istniejące obrazy van Gogha - film dzieje się latem, a niektóre obrazy pokazują jesień. Trzeba było więc domalowywać liście, zmieniać światło...
 
 
Aleksandra Kozłowska
 
- Malowałem głównie sceny nocne. I sen Armanda, a także przejście listonosza pod mostem. Nie chciałem żadnych portretów, to strasznie nużące. Malujesz setki obrazów różniących się tylko wyrazem ust i oczu. 
Jeśli zaś chodzi o wyraz oczu Łukasza Gordona to narzuca się fraza: „śmiejące się”. Luz i beztroska biją zresztą z całej jego osoby. Opalony, w koszulce, spodenkach do kolan i klapkach wygląda jak surfer. Nic dziwnego – właśnie wrócił z krótkich wakacji na Helu. 
 
42 dwie sekundy w pół roku
 
Rozmawiamy o jego pracy przy „Twoim Vincencie”, głośnym filmie Doroty Kobieli i Hugh Welchmana z 2017 r., który nieźle namieszał w dziedzinie światowej animacji. Pełnometrażowy, wielokrotnie nagradzany i nominowany do Oscara obraz był animowany unikalną, niezwykle pracochłonną techniką malarską – składa się z ok. 65 tysięcy obrazów malowanych olejną farbą na płótnie. Dzięki tej technice stał się filmowym odpowiednikiem twórczości van Gogha. „Zachwyca, wzbudza podziw”, „zmienia historię kina”, „absolutne arcydzieło obrazu i dźwięku” – to tylko niektóre fragmenty recenzji.
Łukasz Gordon (rocznik 1980), sopocki twórca (skończył grafikę na gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych: dyplom u prof. Janusza Górskiego, aneks z malarstwa u prof. Teresy Miszkin), pracował przy tym filmie przez trzy lata. - Malowałem też sekwencję snu Armanda. To jedno z dłuższych ujęć w filmie – trwa 42 sekundy. Siedziałem nad nim pół roku.
W ekipie tworzącej „Vincenta” (w sumie przewinęło się przez nią 120 osób) znalazł się przez przypadek. - Moja ówczesna dziewczyna Asia Zastróżna, (współzałożycielka sopockiego arthotelu i restauracji Lalala) opowiedziała mi o tym jak pewnego dnia wpadła tam na obiad Dorota Kobiela. Wspomniała o 
o swym projekcie i artystach, którzy są potrzebni do pracy przy nim. Zostawiła kontakt do siebie. Napisałem więc mejla, załączyłem wybrane obrazy i... cisza. Przez rok. 
-Potem pojechałem w podróż po Azji – opowiada dalej Łukasz. - Dużo jeżdżę, kiedy tylko mogę. Akurat byłem w Bankoku, na słynnej bacpakerskiej ulicy Kao San Road, gdy dostałem mejla, że mam przyjechać na testy do „Vincenta” do Łodzi. 
Dwa tygodnie po powrocie z Azji zjawił się więc w dawnej stolicy włókiennictwa. - Po raz pierwszy miałem styczność z animacją - przyznaje. - Owszem, myślałem o niej wcześniej. Chciałem robić animację na dyplom z grafiki, ale jak zobaczyłem ile to wymaga pracy i czasu, zrezygnowałem. Skończyło się więc na ilustrowanym przewodniku po sopockich knajpach – śmieje się. 
Po testach znów zapadła cisza, a po pół roku przyszło zaproszenie na 6-tygodniowe szkolenie, tym razem w Gdańsku. Po szkoleniu została wybrana grupa docelowa, w sumie 70 malarzy. Zanim jednak Łukasz zajął się nocnymi scenami inspirowanymi malarstwem van Gogha, dostał pracę przy teledysku „Nad ranem”, również animowanym techniką malarską (scenariusz: Dorota Kobiela, reżyseria: Dorota Kobiela i January Misiak). W teledysku wiersz Tadeusza Gajcego, poety i żołnierza AK, który zginął w Powstaniu Warszawskim śpiewa Szymon Goldberg. 
 
Domalować liście, zmienić światło
 
Praca nad „Vincentem” odbywała się w Gdańskim Parku Naukowo-Technologicznym. Każdy z siedemdziesięciu malarzy siedział osobno, we własnej zamkniętej, wyciemnionej budce (sztuczne światło oczywiście było, ale świata za oknem nie widzieli). Dzień w dzień, kadr za kadrem. Żmudna, można powiedzieć, benedyktyńska robota. – Najfajniejsze były klatki kluczowe, najbardziej twórcza część pracy – mówi Gordon. - Kluczowa klatka to pierwsza klatka w danej scenie. Jest referencją do całej sceny – w kolejnych klatkach trzeba pilnować scenografii, by zachować te same kolory, detale, tło. Musieliśmy poprawiać istniejące obrazy van Gogha - film dzieje się latem, a niektóre obrazy pokazują jesień. Trzeba było więc domalowywać liście, zmieniać światło... Inne obrazy tworzyliśmy jedynie inspirując się twórczością Vincenta. Choć malarz słynie z „Gwieździstej nocy” i „Tarasu kawiarni w nocy”, to poza tym nie ma jego innych obrazów dziejących się po zmroku. A w filmie dużo dzieje się właśnie w nocy. 
-Interesujące były też sceny z ruchem kamery – dodaje. - Każda klatka musiała być namalowana od początku, bez tej męczącej powtarzalności. Codziennie więc malowałem jeden obraz. W sumie przy tym filmie pracowałem trzy lata.
Nie czułeś przesytu? – dopytuję. - Możesz jeszcze w ogóle patrzeć na van Gogha? – Pewnie, absolutnie nie mam dość. Cały czas zresztą Vincent jest ze mną. Niedawno byliśmy (dziesięć osób z produkcji filmu) na plenerze w Tucznie. Malowaliśmy w stylu Vincenta, powstał m.in. mural „Irysy”. W kwietniu odwiedziliśmy zaś Chiny, byliśmy tam na festiwalu animacji i komiksu, jednym z największych w Azji. Kompletne szaleństwo. Jestem malarzem z małego Sopotu, zwyczajnie ubrany a tam spotkania z Norą Twomey, reżyserką filmu „Breadwinner”, też nominowanego do Oscara, z szefem od efektów specjalnych w najnowszym „Blade Runnerze”... Panele dyskusyjne z takimi ludźmi, muszę przyznać, były nieco onieśmielające. A zaraz z kolei lecimy do Seulu, na wystawę obrazów, które powstały podczas produkcji „Twojego Vincenta”. Będę robić animację na żywo. 
Gordon nie kryje też, że gdy skończyli pracę nad „Vincentem”, sam wyglądał jak cień człowieka. Niedługo później ruszył w kolejną podróż, tym razem po Ameryce Środkowej. - Musiałem zresetować się od malowania. Oczy mi siadły, nabawiłem się rwy ramiennej, bo cały czas siedzisz w jednej pozycji i dziubiesz. Warto było? – pytam. - Absolutnie! – Łukasz nie ma wątpliwości. 
Nie dziwię mu się. Mieć swój wkład w film nominowany do Oscara, film, który odniósł ogromny artystyczny sukces... Nie tylko zresztą artystyczny – to obraz, który w historii polskiej kinematografii zarobił jak dotąd najwięcej, bo ponad 20 mln dolarów. Ewenement. 
 
Kostiumy, brody, peruki...
 
A mogło potoczyć się inaczej. Jako dziecko pary aktorów: Joanny Bogackiej (zmarła po ciężkiej chorobie w 2012 r.) i Krzysztofa Gordona Łukasz od malucha spędzał czas w teatrze. – Za kulisami, po garderobach latałem, ze wszystkimi paniami rekwizytorkami, charakteryzatorkami, panią z bufetu byłem za pan brat. Mogłem przebierać się w różne kostiumy, przymierzać brody, peruki... Marzenie każdego dzieciaka. 
-Ale nie, aktorem nigdy nie chciałem zostać – podkreśla. – Sami rodzice bardzo wcześnie mi to wyperswadowali. Mnie zresztą też aktorstwo nie kusiło. Widziałem jaka to ciężka praca. Sam w szkole nie musiałem się wiele uczyć, wystarczało to, co wyniosłem z lekcji. Gdy więc patrzyłem na tych rodziców, jak siedzą, godzinami wkuwają rolę. Nie, to absolutnie nie dla mnie!
Ale pamięta też, że bycie dzieckiem aktorów to nie tylko fajerwerki i cekiny. 
Praca wieczorami, rodziców tak naprawdę nie ma za wiele w domu. On wracał ze szkoły, oni wychodzili do pracy. Puste mieszkanie, samotnie jedzony obiad.
W sumie od pewnego momentu jest to plus – zauważam. – Faktycznie – śmieje się Łukasz. – Zwłaszcza, gdy poszedłem do liceum. Wtedy zaczął się Sopot-kłopot. Imprezy, knajpy, nocne życie.
Co ciekawe to barwne życie zaprowadziło go na... fizykę na Uniwersytecie Gdańskim. -Wytrzymałem tam równy miesiąc. Na którejś przerwie między zajęciami, kiedy wyszliśmy z kolegami na papierosa, jeden z nich mówi: „Łukasz, ta matematyka analityczna to coś o czym marzyłem od dziecka. Czujesz to?” Patrzę na niego i wtedy do mnie dociera coś ważnego: „Wiesz co, w ogóle tego nie czuję” - odpowiadam. Wracam do audytorium, biorę swoje rzeczy i wychodzę. A w domu obwieszczam: „Mamo, nie studiuję już fizyki”.
 
Stan medytacyjny
 
Coś jednak trzeba było robić, nie można przecież tak się bujać. Na rok pojechał więc do Londynu, uczyć się języka. - Tam zacząłem chodzić po wszystkich muzeach. I kompletnie zwariowałem. W National Gallery Rembrandt rozwalił mnie na łopatki. I rozwala do dziś. Za każdym razem, gdy staję przed jego obrazami, ciekną mi łzy, mam gęsią skórkę, słowa z siebie nie mogę wydusić. Wróciłem i zakomunikowałem rodzicom: „Zdaję na ASP. I nie ma odwołania”.
 
Bo tak naprawdę malarstwo było w jego życiu od zawsze. Wyjścia na wernisaże  z rodzicami, ulubione obrazy Henryka Cześnika, potem fascynacja Kiejstutem Bereźnickim. Wyjazdy w góry z mamą w Tatry, do Stołowego. Oprócz dobrych butów brali ze sobą plakatówki. Siedząc na tarasie malowali rozciągające się wokół górskie pasma. Gdy kiedyś odwiedził ich znajomy taternik i w pokoju Łukasza zobaczył te górskie widoczki, bezbłędnie rozpoznał poszczególne szczyty. 
Było jeszcze siedem lat zajęć plastycznych w Młodzieżowym Domu Kultury w Sopocie. Do dziś pamięta panią Kasię, która prowadziła warsztaty: rysowanie świecą, malowanie akwarelkami, lawowanie. – Mój starszy brat nie ma niestety zdolności malarskich. Robiłem więc za niego wszystkie prace na plastykę. Zawsze zgarniał za nie piątki – wspomina Łukasz.
Zdając na Akademię Sztuk Pięknych wybrał grafikę. Bo bezpieczniejsza, bardziej praktyczna, daje możliwość realizacji zleceń, takich jak np. projektowanie różnych logo. Ale jego prawdziwa zajawka to malarstwo. - Biorę pędzel i jestem w zupełnie innym wymiarze. Wpadam w stan wręcz medytacyjny. Nie liczy się czas, otoczenie. Ostatnio malowałem przez 20 godzin. Skończyłem: „Ojej! To już tyle zleciało?”. 
Lubi zwłaszcza duże formaty. - Obrazy z dyplomu - większe niż dwa metry – do mojego mieszkanka na Kamiennym Potoku się nie zmieściły. Ani do windy, ani przez klatkę schodową. 
 
Tu nie potrzebujesz samochodu
 
Wychował się na Brodwinie, potem rodzina przeniosła się na ul. Ceynowy, koło kortów tenisowych. Jak dziś myśli o Sopocie? 
-Moje ukochane miasteczko. Kocham je za to, że jest małym miastem, w którym jest wszystko: teatr, kino, poczta, bilioteka, molo i plaża. I za to, że tu absolutnie nie potrzebujesz samochodu. Na piechotę wszedzie dojdziesz w 10 minut. 
Wśród kultowych miejsc bez wahania wymienia słynny sopocki kebab, ten najstarszy, działający chyba jeszcze od końca lat 70. Tytułowy wyrób podawany był (i nadal jest!) z ogórkiem kiszonym i cebulą. – Rewelacja – uśmiecha się Łukasz. – Pamiętam, że punkt najpierw mieścił się na Królowej Jadwigi. Była tam brzęcząca kasa, cała się trzęsła...
Inne ulubione miejsce to sopockie lasy. – Z ekipą kolegów chodziliśmy na spacery po lesie. Na Zajęcze Wzgórze, Łysą Górę, w okolice Opery Leśnej, albo nad staw koło Harnasia, to takie nasze Morskie Oczko. Do dziś uwielbiam te rejony. Są  takie lokalne, niemal prywatne. Turyści tam nie docierają.