Od fizyki przez kuchnię do fotografii

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

Na rozmowę Anna i Leszek Pękalscy zapraszają mnie do siebie do domu. Parząc kawę Leszek pół żartem narzeka na wczorajsze risotto, które „kompletnie się nie udało”. Ale to przez gości - spóźnili się dobre dwadzieścia minut, co - jak wie każdy kucharz - dla ryżu jest zabójcze. Miejsce masy, na którą składa się mnogość idealnie osobnych ziarenek zajmuje kleista paciaja. Smak niby ten sam, ale konsystencja już zdecydowanie nie ta.

 

Tydzień bez spaghetti się nie liczy

 

Ponieważ Leszek trochę kokieteryjnie powtarza, że uważa się za lepszego kucharza niż fotografa, zaczynam od pytania właśnie o gotowanie. Skąd ta pasja?

- Moja mama i cała jej lwowska rodzina hołdowała kuchni mączno-śmietanowej. Nie miałem nawet pojęcia, że można inaczej. Dopiero, gdy tuż po studiach wybrałem się autostopem do Bułgarii, zobaczyłem, że można jeść mięsa z rusztu, dużo ziół i jarzyn, a wszystko to przyrządzane lekko na oleju słonecznikowym. Kiedy wróciłem do domu, ciężka i mdława lwowska kuchnia nie zupełnie mi już smakowała. Zacząłem więc pichcić sam. Najpierw, jak każdy początkujący dawałem za dużo przypraw, potem jednak stopniowo szło mi coraz lepiej. Dziś z żoną preferujemy głównie kuchnię włoską - tydzień bez spaghetti się nie liczy. Poza tym lubimy kuchnię indyjską, izraelską, czasem chińską, węgierską… Choć tę ostatnią już rzadziej, bo choć np. székely gulyás to rzecz wspaniała, ale potwornie długo leży na żołądku. O, tu na półkach mam dobre dwa metry bieżące książek kucharskich - wskazuje na regał.

Anna, żona Leszka też gotuje, ale - jak sama przyznaje - głównie wtedy, gdy dzieci chcą sobie przypomnieć smaki z dzieciństwa: leniwce, knedle ze śliwkami, jabłka w cieście. - Jabłka w cieście mogłabym dla nich robić co chwilę - śmieje się.

 

Mama

 

A skoro pojawiło się już lwowskie gotowanie, wracamy do mamy Leszka, Heleny Pękalskiej, z domu Stipal, lwowianki z urodzenia, sopocianki z wyboru, słynnej polonistki z I LO.

- Tak, mama urodziła się we Lwowie, tam się też wychowała - zaczyna opowieść Leszek. - Skończyła studia na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Wśród jej profesorów był m.in. Jan Kasprowicz. Jeszcze przed II wojną była dyrektorką liceum w Przemyślu. Spędziła tam wojnę, w tym czasie prowadziła sklep kolonialny: ryż, mydło i powidło.

Helena i Kazimierz, rodzice Leszka znali się długo przed wojną. - Tata pochodził z Warszawy, razem z mamą i lwowskim towarzystwem jeździli na wyprawy w Karpaty Wschodnie. Chodzili po górach, to właśnie mama wprowadziła mnie w Tatry - nie kryje dumy Leszek.

Po wojnie, w 1945 r. rodzina Pękalskich przyjechała do Sopotu. - Tata dostał tu pracę - był naczelnikiem Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Dostał mieszkanie służbowe przy ulicy Kościuszki, dokładnie naprzeciw obecnego Urzędu Miasta. Wciąż pamiętam paczki z UNRRY, smak gumy do żucia z tamtych czasów, odżywki dla dzieci robionej na tapioce… - wspomina z żartobliwym rozmarzeniem sopocianin. - Ojca do grobu wpędziły chesterfieldy (też z UNRRY); palił ich dwie paczki dziennie. Umarł mając zaledwie 47 lat. Ja miałem wtedy niecałe cztery, mój brat rok.

- Wychowywały mnie więc głównie kobiety: mama i jej dwie siostry, które mieszkały z babcią, ich mamą, na Chopina. Wszystkich sióstr była czwórka. Dziadek bowiem bardzo chciał mieć syna, próbował i próbował, ale skończyło się tylko na dziewczynach.

Po śmierci męża Helena Pękalska pracowała jako nauczycielka języka polskiego w I LO w Sopocie. - Była wybitną polonistką - podkreśla Leszek. - Czasem śmieję się, że sopocianie mojego pokolenia to wychowankowie albo Michała Urbanka, albo Heleny Pękalskiej. Kiedy chodziłem do „jedynki”, mama była moją wychowczynią. Traktowała mnie jak wszystkich innych uczniów. Widziała, czy się uczę czy nie. Chyba w maturalnej klasie zadała jakiś wiersz Broniewskiego. W domu pewnie spostrzegła, że nie przyłożyłem się do zadania i następnego dnia wywołała mnie do odpowiedzi. Tytuł wiersza znałem, pomyślałem więc, że coś wykombinuję. Mówię, mówię, mama słucha z kamienną twarzą. W końcu pyta: „Skończyłeś?”. - Tak. „Siadaj, dwója”.

- Swego czasu przygotowałem fotograficzną opowieść o mamie - kontynuuje Leszek. - Była to praca na konkurs „O mojej matce” w Raciborzu. Dostałem za to Grand Prix. Wykorzystałem rodzinne zdjęcia archiwalne, pod koniec już własne fotografie. Całość uzupełniały odręcznie napisane komentarze.

Przeglądamy dwadzieścia jeden kart, z których składa się konkursowa prezentacja. Początek: „Mój dziadek, Karol Stipal bardzo pragnął mieć syna. Owocem tej pasji stały się cztery córki. Moja babka Magdalena rodziła je w regularnych odstępach co dwa lata, zanim dziadek ostatecznie zwątpił…”. Dalej zdjęcia w lwowskim mieszkaniu rodziny, Helena w czasach pensjonarskich, w kapelusiku-hełmie tak charakterystycznym dla lat 30. Wyjazdy w Karpaty. I nad morze - do Kuźnicy na Helu. Rodzice Leszka: młodzi, piękni, eleganccy idący ulicą. Mama podczas wojny przed sklepem Towary Mieszane, w witrynie reklama drożdży okocimskich. Leszek jako maluch - urodził się w 1944 r. w Korczynie k. Krosna. Na zdjęciu m.in. ze swymi dziadkami (dziadka pamięta słabo, zmarł w 1948 r.) Potem już Sopot - rodzinna fotografia przed budynkiem PUR-u. Dalej nastoletni Leszek z mamą w górskim krajobrazie, w swetrze i trampkach. I pierwsze zdjęcie wykonane przez Leszka - jego mama na spacerze, Sopot 1960 r. Następnie już z wnukami: Adasiem i Ewunią jako „Babcia do wszystkiego”. Piękna, wzruszająca opowieść.

 

Dorastanie wśród artystów

 

- Gdy ojciec zmarł, mieszkanie nam odebrano, a my przenieśliśmy się na Obrońców Westerplatte - opowiada dalej Leszek. - W willi, która, jak się potem okazało, była przed wojną letnią rezydencją grafa von Krockow mieszkaliśmy do 1961 r. Pamiętam m.in. przepiękne kaflowe piece. Oczywiście nie mieliśmy całego domu na wyłączność. Willę podzielono na cztery mieszkania ze wspólną kuchnią i łazienką. Przepiękna ulica zasiedlona była przez artystów. Mieszkała tam Józefa  Wnukowa - mówiliśmy na nią „ciocia Józia”, mieszkali prof. Alfred Wiśniewski, Stanisław Horno-Popławski, Zula Strzelecka, Jacek Żuławski, Stanisław Teisseyre, Teresa Pągowska… Długo, długo potem przyszedł mi do głowy pomysł na wystawę o sopockich twórcach - ekspozycja miała miejsce w BWA, w 1984 r. Zdjęcia robiłem z dwojgiem kolegów-fotografików: Krystyną Andryszkiewicz i Pawłem Borkowskim. Niestety pewnych ludzi nie zdążyłem już sfotografować - mówi z żalem sopocianin.

Pytam o jego pierwsze zdjęcia. - Miałem wtedy jakieś piętnaście lat. Za pieniądze z korepetycji kupiłem sobie aparat Druh. Fotografowałem ludzi, miejsca, wszystko co napatoczyło się pod obiektyw. Ojciec koleżanki z klasy miał w domu ciemnię, mogłem z niej korzystać. A filmy do wywołania nosiło się wówczas do Fotoplastyki na Bohaterów Monte Cassino. Potem kupiłem sobie własny powiększalnik, Meteor i urządziłem ciemnię w łazience.

Dodaje, że na serio fotografią zajął się dopiero po studiach. Pracując w  w Technikum Komunikacyjnym w Gdańsku poznał tam Zdzisława Błażejczyka, który wciągnął go do Gdańskiego Towarzystwa Fotograficznego. A potem już poleciało: jeden plener, drugi plener… Wystawy, konkursy, nagrody.

 

Fizyk teoretyk na Kasprowym

 

Zanim jednak na dobre dał się porwać fotografii, w jego życiu pojawiła się inna dziedzina na „F” - fizyka. - Jakoś miesiąc przed maturą wpadła mi w ręce „Ewolucja fizyki” Einsteina i Infelda - wspomina. - Książka mówiła o teorii względności, która wtedy bardzo mnie zafrapowała. W 1962 roku, po maturze zdałem więc na Uniwersytet Wrocławski. We Wrocławiu miałem stryja, Stanisława Pękalskiego, malarza, później rektora tamtejszej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. U niego się zatrzymałem.

Podczas studiów zaczytywał się m. in. w słynnych wykładach Richarda Feynmana, ale jego największym idolem zawsze był P.A.M. Dirac, jeden z twórców mechaniki kwantowej.

Na wakacje wracał nad morze. Do dziś z łezką w oku wspomina koncerty w Non Stopie (słynny klub mieścił się wtedy przy ul. Drzymały) Grali Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary. Leszek robił zdjęcia, jest na nich m.in. Czesław Wydrzycki, w tamtym czasie nie był jeszcze Niemenem.

Po studiach wrócił do Sopotu. Ale już nie do wspólnej willi przy Obrońców Westerplatte, a do mieszkania z widokiem na morze i las w bloku przy Kazimierza Wielkiego wybudowanym na początku lat 60. 

- Zatrudniłem się jako asystent na Politechnice Gdańskiej, w I Katedrze Fizyki u prof. Adamczewskiego. Pracowałem tam tylko przez dwa lata. W wolnych chwilach fotografowałem i trochę się wspinałem. Chodząc po górach od czasu do czasu wpadałem na Kasprowy do przyjaciół rodziców, państwa Orliczów. Byli szefami obserwatorium meteorologicznego IMGW. Ciągle powtarzałem, jak to im zazdroszczę - te widoki, te góry, i że też tak bym chciał. I kiedy wpadłem do nich po kolejny raz, już w Zakopanem, słyszę: „O, panie magistrze, dobrze, że pan jest. Dostał pan nasz list?” - Jaki list???... „Jest etat w obserwatorium, w dalszej perspektywie kierownictwo, wraz ze służbowym mieszkaniem...”

Zostawił więc Trójmiasto i ruszył na południe. - Przez niespełna rok pracowałem jako meteorolog na Kasprowym Wierchu. Widoki rzeczywiście miałem wspaniałe: z okna mojego pokoju patrzyłem na Zielony Staw Gąsienicowy, na Świnicę. Ale po jakimś czasie wszystko powszednieje, nawet Świnica. Wróciłem do Sopotu.

Został nauczycielem - uczył fizyki najpierw w Technikum Komunikacyjnym, później w IX LO w Gdańsku. - Po latach od uczniów usłyszałem, że na moich lekcjach zawsze był wysoki poziom adrenaliny. Uwielbiałem uczyć - przyznaje.

Potem, w latach 1972-79 był asystentem w Instytucie Fizyki Teoretycznej Uniwersytetu Gdańskiego. Jednocześnie coraz więcej fotografował. Pod koniec lat 70. zwolnił się z UG, by działać jako zawodowy fotografik, wolny strzelec. Wyspecjalizował się w portrecie i reportażu, a zawodowo w fotografii architektury.

Dzielił się fotograficzną wiedzą i doświadczeniem - przez ponad dziesięć lat

wykładał technikę i technologię fotografii na gdańskiej ASP, uczył w sopockich Warsztatach Fotograficznych Jerzego Hejbera, później w sopockiej szkole Fotomedia. Współzakładał i współszefował w Trójmiejskiej Szkole Fotografii, również działającej w Sopocie. W 2012 r. nakładem wydawnictwa Helion ukazał się jego podręcznik „Kalejdoskop fotografii”. Gdy pytam o jego największe sukcesy, odpowiada, że najbardziej ceni sobie dwie wystawy zorganizowane w Sopocie: „Dawno temu na Podhalu” w Państwowej Galerii Sztuki oraz „Pamięć i fotografie” - ekspozycję prezentowaną najpierw w Dworku Sierakowskich, potem, zmienioną, na płotach ul. Obrońców Westerplatte.

Ale, jak sam przyznaje, rodzinnego miasta nie umie fotografować, za bardzo je zna. Brakuje niezbędnego dystansu. Chętnie jednak kontynuowałby cykle portretów sopockich artystów. Twórców w kurorcie nie brakuje, warto by ich zatrzymać w kadrze.