Leokadia Ronduda

Przyjechałam do Sopotu z kieleckiego. Pobraliśmy się z mężem w 1945 r.

Pierwszy raz byłam w Sopocie sama, bez męża, przed Świętami Bożego Narodzenia 1945 r. zobaczyć co i jak. W Gdyni mieszkała i pracowała moja siostra. Powiedziała, że jak dostaniemy od niej telegram mamy przyjeżdżać. Kiedy telegram przyszedł, mąż sprzedał pół metra cukru i  kupiliśmy bilety do Sopotu. Wyruszyliśmy z Kielc. W pociągu nie było przedziałów, siedzeń, tylko deski jako ławki. Większość na podłodze siedziała, gromady ludzi, tłok, jedno przy drugim. Jadąc do Sopotu zabraliśmy ze sobą worek cukru.

Nic innego nie wzięłam, bo nic nie miałam.

Dojechaliśmy do Sopotu 6 stycznia 1946 r., w samych Trzech Króli.

Zatrzymaliśmy się u mojego stryjka. Nie było nic, ani nie mieliśmy pracy, ani domu. Mąż z bratem, który przyjechał do Sopotu wcześniej, chodzili po mieście i szukali nam domu.

Podczas jednej z wędrówek zaczepiła ich kobieta i zapytała, czy szukają domu, bo jest wolne mieszkanie na parterze. Tak się złożyło, że mieszkająca tam Niemka, się wyprowadziła. Zajęliśmy to mieszkanie. Pod jedynką mieszkało państwo z Warszawy, u góry lwowiacy, z tylu Kaszubi, przez ścianę kaszubi.

Nasze mieszkanie miało dwa pokoje, okien nie było, tylko drzwi wejściowe zamknięte na jakiś haczyk, w pokoju stało polowe łóżko. Byliśmy zaskoczeni: tu są dwa pokoje! Cieszyliśmy się bardzo, że są dwa pokoje.

W piwnicach było dużo łóżek i pościeli, tu chyba wcześniej jakiś szpital był.

Był kran z wodą i zlew. Nie było kanalizacji. Z całego umeblowania było tylko żelazne łóżko.

Pranie robiliśmy na tarach, a wodę wynosiliśmy do ścieków. Paliło się w piecach węglem.

Warunki nie były słodkie. Potem, jak mąż robił  w mydlarni, to dostaliśmy część mebli od właściciela. Miał on duży dom i pytał męża czy chce: a to stołeczek, a to krzesełko. I tak po trochu się meblowaliśmy.

Mąż wychodził rano szukać pracy, a ja zostawałam w domu sama. Raz przyszło dwóch, takie chłopiska i chcieli nas stąd wyrzucić. Nie wiedziałam co zrobić, oni mnie pytali jak myśmy tu weszli… Poszłam do sąsiada ze Straży Porządkowej, on nam pomógł, przegonił ich  i zostaliśmy na tym mieszkaniu.

Ale dla mnie było najważniejsze, że  nie byłam w Niemczech, to było najważniejsze.

Od razu odnalazłam się w Sopocie, dla mnie było moje miejsce. Wierzyłam, że sobie poradzimy…

Tu się zaczynało ciężko.

Obok nas mieszkał sąsiad, miał konia, wóz i rozwoził węgiel po ludziach. Mój mąż poszedł do niego i jeździł z nim roznosić węgiel po ludziach. Każdy brał po pół metra. To były ciężkie czasy. Trudno było o pracę. Brat pracował u piekarza

Pamiętam jak mąż dostał pierwszą pracę, w mydlarni. To było pierwsze zadowolenie, jak przyniósł pierwsze pieniądze – mówi: Masz!

Ja byłam z zawodu krawcową. Sama szyłam sobie i dzieciom, albo przerabiałam w ręku, tak jak uważałam: byłam wzrokowcem, rozłożyłam na stole, spojrzałam i aha – tu skrócić, zwęzić, gumkę i już.

Myśmy chodzili na targ, pierwsze co pamiętam kupiłam: dwa talerze, dwie łyżki, dwie filiżanki, najpotrzebniejsze rzeczy. Ja nie miałam wyposażenia, z Niemiec wróciłam bez niczego. Po troszku się dorabialiśmy.

Wstawaliśmy rano, rozpaliłam w piecu, kuchnia była na fajerki, pito herbatę rano, kawałek chleba, grunt, że był.

Śledzie  były najtańsze. Kutry przypływały i zaraz z samego rana, szło się i kupowało ryby.

Przy Domu Zdrojowym była fontanna z wodą słoną. Myśmy zbierali tą wodę i kisiliśmy w niej ogórki.

Prawdziwy Sopot to dopiero poznałam jak się chodziło po zakupy, do sklepu.

Sopot bardzo mi się spodobał. Była taka życzliwość między ludźmi, każdy coś doradzał. Nie czuło się, że się jest w obcym mieście. Dla mnie to wszystko było nowe, wszystko ciekawe, każda rzecz, każdy sklep, dlatego, że może ze wsi, a po wtóre, że przyjechałam z Niemiec.

Koło nas nie było nic, tu było pole. Tu było orane, ziemniaki sadzone, krzaki, owoce.

Jak mąż przyszedł, zarobił coś, to wtedy po zakupy, szukać co potrzeba.

Blisko był stolarz. Pamiętam jak mąż poszedł i zamówił mi dużą stolnicę.

Nie było wałka, więc butelką się wałkowało. Robiłam makaron, pierogi, kluski…

Nie było rozróżnienia Niemiec – Polak. Byli zwykli ludzie, wszyscy sobie pomagali.

Pamiętam, raz myślę sobie: Tak bym ugotowała krupnik.  Ziemniaki już mam. – idziemy z bratem na rynek, kupiliśmy, ja ugotowałam pierwszą zupę, tośmy się najedli.

Rynek: były kioski, można było kupić ubrania, był sklep rybny, warzywny, bielizna, rzeczy używane.

Do miasta trzeba było iść piechota, od nas to trochę daleko. Tylko piechotą.

Za domem był ogród, dla mieszkańców, każdy miał swoją grządkę, były drzewa owocowe

Urodziłam córkę w domu. Przy porodzie była obecna akuszerka. Każda dzielnica miała swoją położną. Nasza mieszkała na ulicy Stalina. Jak odbierała mój poród to na Malczewskiego druga kobieta rodziła. I ona, ta akuszerka, tak biegała miedzy nami.

W chustce nosiłam pierwszą córkę. Na początku nie miałam dla niej wózka, potem dostałam wózek. Nic nie było dla dziecka, starą powłokę, prześcieradło – wszystko szło na pieluszki, Łóżko zostało poniemieckie, więc z niego korzystaliśmy. Z czasem kupiliśmy na rynku taką otomanę.

Strasznie padało zimą 1948 r. Spadło tyle śniegu, że trzeba było kopać tunele. Razem z sąsiadem, Panem Kostuchem, kopaliśmy tunele, tak wysokie że nie było nas widać, śnieg trzeba było odrzucać na boki.

Jak ja jadąc pociągiem do Sopotu w 1945 roku zobaczyłam morze, to tak kilka osób leciało do okno, to morze wyglądało jak wielki las. Wszyscy w pociągu do tego okna, kto pierwszy…Morze mnie zachwyciło. Jak to jest? Tyle wody! Taki ogrom wody. Boso chodziliśmy po brzegu.

Bałam się fal i uciekałam na plaży. Morze to było straszne przeżycie!

Chodząc po molo miałam wrażenie, że płynę. Nie mogłam patrzeć na wodę, tylko przed siebie. Nie lubiłam chodzić na molo, na niski pokład nigdy nie zeszłam.

Na placu Zdrojowym, w muszli, były organizowane koncerty. Grali różne piosenki. Tam chętnie się szło, wszyscy…Jak tylko się pokazali muzycy, stanęła estrada, ławki…