Skokami do wody zarabialiśmy na bilety

Non Stop to było miejsce kultowe, tłumy się wokół zbierały. Kiedyś jacyś zadymiarze rozebrali nam cały płot ze sztachet – potrzebne im były do bicia. Byłem wtedy na koloniach, ojciec przysłał mi kartkę: „Nasz dom to teraz nie Non Stop, tylko „non płot”. Ale generalnie miejsce było grzeczne, zwłaszcza jak na dziesiejsze standarty. Już o 22 kończyli granie.

 

Aleksandra Kozłowska

 

W Sopocie mieszka od urodzenia. – Ile to już będzie? O, kurczę, 69 lat! – Aleksander Kuba Gosk spogląda na czarno-białe zdjęcie z czasów dzieciństwa: w przydomowym ogrodzie z leżaka śmieje się jego piękna, ciemnowłosa matka, obok ojciec w białym mundurze oficera marynarki trzyma dwuletniego chłopca. Kolejna fotografia przedstawia starszego już nieco Kubę z rodzicami na molo, jeszcze inna to widok na nadmorską aleję Wojska Polskiego – wyraźnie zadowolony Kuba, uczeń szkoły podstawowej nr 10 przemierza szlak rowerem. Biegnąca wzdłuż plaży droga była jednym ze stałych miejsc zabaw małego sopociaka. W domu przy ul. Drzymały, gdzie się wychował mieszka zresztą do dziś.

 

Spod Kaukazu do Sopotu

 

Pierwszy krzyk wydał z siebie 22 maja 1950 r. w izbie porodowej przy ul. Obrońców Westerplatte. – Moja rodzina mieszka w Sopocie od 1949 r. – zaczyna opowieść Aleksander. – Mama, Nemi (z domu Karnicka) i jej siostra bliźniaczka Mara urodziły się w 1917 r., w Jessentuki u stóp Kaukazu. Miasto – znany kurort balneologiczny leży w europejskiej części Rosji, w Kraju Stawropolskim. Babcia Zofia była pół Gruzinką - stąd egzotyczne imiona jej córek, dziadek - Aleksander Karnicki (to po nim mam imię) urodził się w 1869 r., w Łowiczu, ale jako wojskowy w armii carskiej zjechał kawał świata. Dosłużył się nawet stopnia generała.

Aleksander Karnicki rzeczywiście w swym życiu nieźle się nawojował. Najpierw jako oficer rosyjskiej kawalerii tłumił  powstanie bokserów, potem brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej. W czasie I wojny światowej dowodził 2. Zaamurskim Pułkiem Konnym, potem brygadą i dywizją jazdy na froncie niemieckim. W pierwszej połowie 1918 r. był zastępcą dowódcy I Korpusu Polskiego w Rosji generała Józefa Dowbor-Muśnickiego, w styczniu 1919 r. został przyjęty do Wojska Polskiego. Ostatnia jego wojna to wojna polsko-bolszewicka w 1920 r.

- Z babcią, której ojciec też był zresztą wojskowym poznali się na Kaukazie, gdzie dziadek przez jakiś czas stacjonował - opowiada Gosk. – Mieli czwórkę dzieci. W 1921 r. osiedli w Bydgoszczy. Mieszkali tam do wybuchu II wojny, kiedy to Niemcy wysiedlili ich do Kutna. Tam dziadek zmarł.

Poza wspomnianymi bliźniaczkami dziadkowie Kuby mieli dwóch synów. Najstarszy z rodzeństwa – Jerzy, jako podporucznik pilot-obserwator 1 Pułku Lotniczego zginął w 1930 r. w katastrofie lotnicznej na warszawskiej Woli – pilotowany przez niego samolot Breguet XIX spadł na halę fabryki „Parowóz”. Drugi syn Karnickich – Borys był marynarzem. Gdy wybuchła II wojna światowa zastępował dowódcę okrętu podwodnego ORP „Wilk” – brał udział w Kampanii Wrześniowej. Później m.in. dowodził ORP „Sokół” prowadząc wiele działań bojowych, w tym operacji na Morzu Śródziemnym. Za atak na nieprzyjacielską bazę w Navarino gen. Władysław Sikorski udekorował go Orderem Virtuti Militari.

- Gdy wojna się skończyła, jak większość oficerów, którzy byli w Anglii do Polski już nie wrócił – kontynuuje Gosk. - Został na emigracji, w Londynie. Ożenił się z Polką, studentką medycyny, którą wojna zastała podczas praktyki medycznej na transatlatyku „Piłsudski”. MS „Piłsudski” zawinął do Anglii (zatonął niedługo potem, bo w listopadzie 1939 r.), a studentka medycyny została na Wyspach, skończyła studia i po wojnie pracowała jako bardzo ceniony ginekolog.

 

Przyjezdni i autochtoni

 

Ojciec Kuby, Jan Gosk również związany był z armią i morzem. Rok przed II wojną ukończył Szkołę Podchorążych Marynarki Wojennej w Toruniu, a gdy wojna się zaczęła brał udział w obronie naszego wybrzeża. Po upadku Kępy Oksywskiej we wrześniu 1939 r. trafił do niemieckiej niewoli. Kolejno był w trzech obozach, aż do zakończenia wojny. Wrócił do Polski, ponownie powołano go do Marynarki Wojennej. Był kwatermistrzem Szczecińskiego Obszaru Nadmorskiego w Komendzie Portu Wojennego w Świnoujściu, potem na niszczycielu ORP „Błyskawica”. – Jako oficer Marynarki dostał kwaterę – jeden pokój w domu przy ul. Drzymały w Sopocie, tu, gdzie nadal mieszkamy - uśmiecha się Kuba. - Dom był poniemiecki, przed i w czasie wojny należał do niemieckiej poczty, po wojnie został przejęty przez pocztę polską. Moi rodzice poznali się w Gdyni jeszcze przed wojną, ale pobrali się dopiero w 1949 r.

W domu przy Drzymały kwaterę dostał jeszcze jeden oficer, w innym pokoju mieszkała też pani Morawska, autochtonka, która musiała zmienić nazwisko – jej oryginalne brzmiało: Moritz. Kuba pamięta też Gabrysię, jej piękną, ciemnowłosą córkę. Wyjechały, gdy z Niemiec odezwał się pan Moritz – wrócił z niewoli, czekał na rodzinę.

Kolejnymi sąsiadami, którzy zajęli piętro budynku byli repatrianci zza Buga – młody pocztowiec z rodziną. – Mieszkaliśmy z nimi przez całe dziesięciolecia. Wyprowadzili się dopiero w latach 80. – wspomina Gosk.

Miejscowi, przedwojenni byli też rybacy i ich żony – grube, ubrane na czarno kobiety w czarnych chustkach. Siedziały przed chałupami, szwargotały naprawiając sieci.

- Pamiętam rodzinę moich kolegów: srogi, wąsaty ojciec - duży chłop, autochton - wspomina Kuba. - Na podwórzu budował łódź, była największa na przystani. W pewnym momencie zniknął i już nigdy więcej go nie widzieliśmy. Jego żona i synowie zostali, ale po nim ślad zaginął. Po okolicy krążyła opowieść - i była to chyba prawda - że jedna z letniczek rozpoznała w nim strażnika ze Stutthofu, i rybaka aresztowano.

Autochtoni mówili po polsku twardo, z charakterystycznym „r”, często trzymali się tylko wśród swoich. - Ale dla nas nie było to żadnym problemem narodowościowym. Bo niemal każdy był skądś, napływowy. Każdy też stykał się z poniemieckimi rzeczami. Na drzwiach wejściowych do naszego domu jest oryginalna blaszka z napisem „Brief” („Listy”). Drzwi są nowe (choć dokładnie odtworzone na wzór tych przedwojennych), ale tabliczka autentyczna. W łazience mieliśmy piecyk Junkers, w piwnice pralnię z wielkim kotłem, piecem i kurkami z wodą oznaczonymi: „kalt” („zimna”) i „warm” („ciepła”).

 

Szpiedzy na plaży

 

Z gromadą dzieciarni ganiał alejką nadmorską – wówczas jeszcze bitą, piaszczystą drogą, bawił się w wojnę, policjantów i złodziei, zdobywanie zamków. Dostęp na plażę był jednak ograniczony. - Przez jakiś czas panowała psychoza szpiegowska. Żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza stawiali na wydmach wieże strażnicze, z których wypatrywali czy jakiś dywersant się nie zbliża. Poza sezonem letnim wydmy były ogrodzone drutem kolczastym, wejścia zastawione drewnianymi kozłami. Całą plażę bronowali żeby na równo zagrabionym piasku łatwo zauważyć ślady szpiegów. Kiedyś - miałem wtedy jakieś 4 cztery lata – przelazłem pod zasiekami, zadeptałem plażę. WOP-iści w mundurach, z bronią karnie odstawili mnie do domu.

Przy nadmorskiej promenadzie wojskowi mieli swoje domy wypoczynkowe. - Stałym elementem dźwiękowym mojego dzieciństwa był stukot zielonego, konnego wozu, jakim między jednym a drugim WDW po ul. 22-lipca (dziś Parkowa) jeździli żołnierze wożąc jedzenie. Jako chłopcy z fantazją zasuwali galopem, turkot był więc szalony. Kilka razy dziennie przelatywali tak przez Parkową.

Plaża to byli również rybacy, ich łodzie, które na piasek wyciągali chodząc po 2-4 w kieracie i rzędy tyczek do suszenia sieci. Zaraz po połowie oprawiali ryby: flądry, dorsze, śledzie. Ładowali do koszy i nieśli do swoich drewnianych bud.

 

Dzieciństwo w świetle gazowych latarni

 

Wydmy były też tuż obok domu Kuby – tu, gdzie teraz stoi willa z muralem przedstawiającym Krzysztofa Klenczona. - Teren ogrodzono siatką, więc raczej tam nie łaziliśmy - wspomina. - Z drugiej strony była - i jest zresztą do dziś - Willa Basnera. Mieściło się w niej przedszkole nr 1, do którego chodziłem. Pierwszy dzień ciężko przecierpiałem, bo widziałem swój dom przez płot. Stojąc przy tym płocie przepłakałem całe godziny.

Zabawy? – Och, przeróżne. Zawsze na dworze. Kiedyś poszedłem do kolegi na Mieszka I - znaleźliśmy zardzewiały, pocisk moździerzowy, zaczęliśmy przerzucać go przez płot. W pewnym momencie ktoś z dorosłych to zobaczył, zrobił alarm. Zadyma była potężna, saperzy przyjechali, milicja...

- Moja ulica to były kocie łby, jedna latarnia gazowa, druga na rogu. O zmierzchu przyjeżdżał facet na rowerze. Kijem latarnię zapalał, rano gasił. Pamiętam okoliczne sklepy - z bańką chodziło się po mleko do mleczarni, w „spółdzielni”, czyli spożywczaku stały beczki ze śledziami i z kiszoną kapustą, na ladzie leżała marmolada w bloku krojona nożem.

Ul. Bitwy pod Płowcami była wybrukowana tylko do gazowni, zaraz potem biegła polna droga, w lewo, tam gdzie dziś jest Marina, ciągnęły się wydmy i brzozowe zagajniki. - Lataliśmy tam się bawić w podchody, w wojny… Jesienią zbierało się grzyby. A latem przyjeżdżali Cyganie wozami. Rozstawiali się z obozowiskiem, wieczorem palili ogniska – widywałem ich jeszcze w lata 60. Ciekawili nas, ale rodzice zakazywali nam do nich chodzić. Ale spotykało się ich też na mieście - Cyganki w długich spódnicach sprzedawały patelnie po domach, albo wróżyły po knajpach.

Tam, gdzie dziś są sopockie błonia rozciągały się pola, pasły się krowy. Biegaliśmy czasem na szaber, po brukiew.

Niedaleko tych pól, na miejscu dzisiejszej Ergo Areny stały bieda-domki. - Mieszkali tam Niemcy. Ich dzieci chodziły do podstawówki nr 2. Na niemiecką dzielnicę wołano „Kleine Berlinka”, „Klein Berlin”. W latach 60. jej mieszkańcy stopniowo znikali, wyjeżdżali do Niemiec. Dużo później, już jako dziennikarz chciałem zbadać tę historię, ale nie znalazłem rozmówców. Kumple, którzy z niemieckimi dzieciakami chodzili do szkoły albo już nie żyją, albo się porozjeżdżali. Żałuję, że nie zdążyłem z nimi pogadać.

 

Tenis i Non Stop

 

- Gdy chodziłem do podstawówki, mój Sopot był sportowy. Ważne były korty, nasze miasto liczyło się na tenisowej mapie Polski – przypomina Gosk. - Z Warszawy przyjechali bracia Stefan i Jan Kornelukowie, którzy reaktywowali tę dziedzinę sportu. My z chłopakami lataliśmy na korty podawać piłki, oglądać mecze, zbierać autografy - przyjeżdżali znani tenisiści: Władysław Skonecki, Wiesław Gąsiorek, Jadwiga Jędrzejowska. No i zagraniczni gracze, głównie z demoludów: Niemcy z NRD, Rosjanie, Kubańczycy. Sam też amatorsko grywałem w tenisa. Na kortach działało też kino letnie, odbywały się turnieje siatkarskie, nawet turniej bokserski. Pamiętam m.in. mecz bokserski Floty Gdynia kontra załoga „Batorego”.

Później, w czasach ogólniaka (Kuba chodził do sopockiej „jedynki” przy ul. Książąt Pomorskich), najważniejsza stała się muzyka. - Do najpopularniejszego wówczas sopockiego klubu - Non Stopu miałem ultra blisko. Mieścił się on bowiem tuż obok nas, na sąsiedniej działce – do dziś jego śladem jest mural z Klenczonem. W Non Stopie obserwowaliśmy narodziny wszystkich naszych gwiazd. Przed południem odbywały się próby, grali: Czesiek Niemen, Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary… Nawet Karel Gott śpiewał gościnnie.

Właściwie byłem trochę za młody na ten Non Stop, ale bywałem. Albo wewnątrz, albo pod płotem, bo nie zawsze mieliśmy pieniądze na bilety – kosztowały 15 zł.

Opowiada jak jednego razu uzbierał na bilet skokami do wody.

- Kąpiele w morzu to była nasza codzienność. Często całą grupą chodziliśmy poskakać z mola. Skakaliśmy albo z górnych barierek, w rejonie tzw. „trójkąta” (dzisiaj w tym miejscu cumują RIB-y wożące turystów), albo z tzw. „trampoliny”. To była wolno stojąca drewniana konstrukcja z górną, prostokątną platformą mniej więcej na wysokości górnych barierek mola. Trudno się na nią wchodziło, można było pokaleczyć się o ostre muszle, którymi pod wodą obrośnięte były słupy konstrukcji. A na górnej platformie też trzeba było uważać – na pozostałościach po mewach łatwo było się poślizgnąć. Trampolina, dziś nie istniejąca, stała mniej więcej w odległości kilkunastu metrów od bocznej ostrogi mola (myśmy mówili na nią „boczniak”) w kierunku plaży. Kilkakrotnie popisywaliśmy się przed turystami skokami z górnych barierek - oni rzucali drobniaki, po które skakaliśmy do wody. I tak zarobiłem na Non Stop.

Uśmiecha się do tych wspomnień. – Tak, to było miejsce kultowe, tłumy się wokół zbierały. Kiedyś jacyś zadymiarze rozebrali nam cały płot ze sztachet – potrzebne im były do bicia. Byłem wtedy na koloniach, ojciec przysłał mi kartkę: „Nasz dom to teraz nie Non Stop, tylko „non płot”. Ale generalnie miejsce było grzeczne, zwłaszcza jak na dziesiejsze standarty. Już o 22 kończyli granie. Mimo to część sąsiadów narzekała, pamiętam protesty mieszkańców, mój ojciec zbierał podpisy przeciw klubowi w tym miejscu. Sam jako gówniarz nie odczuwałem jego uciążliwości. Potem, gdy klub przeniósł się na Wyścigi rzadziej już tam bywałem.

 

Radio i telewizja

 

Kiedy ojciec Kuby, Jan Gosk pisał do syna o „non płocie”, nie służył już w Marynarce Wojennej. W 1953 r., jak większość przedwojennych oficerów, został z niej zwolniony. Szybko jednak odnalazł się w innym zawodzie. - Najpierw zatrudnił się w teatrze Miniatura - jako aktor, trochę scenograf – opowiada Kuba. - Potem zmienił robotę. Po sąsiedzku trafił do Polskiego Radia w Gdańsku-Wrzeszczu. Miał już wcześniej taki epizod - po wojnie był spikerem w radiu w Warszawie. W gdańskim radiu pracował do emerytury - przygotowywał audycje, tworzył słuchowiska. Jego pseudonim radiowy: Jan Bołgaty. Reżyserował też spektakle w Teatrze Muzycznym w Gdyni i w Teatrze Lalki i Aktora. Mały Kuba odwiedzał tatę w rozgłośni, bywał też na corocznych „choinkach” dla dzieci pracowników. Nie wiedział jeszcze, że dużo później sam zajmie się dziennikarstwem.

- Od najmłodszych lat chciałem być marynarzem – wspomina. – Potem mi to przeszło, ale morze, żeglarstwo, przygoda zawsze mnie ciągnęły. Idąc na studia wybrałem oceanografię na Uniwersytecie Gdańskim. Pod koniec studiów zacząłem myśleć o dziennikarstwie, telewizji. I tak to się potoczyło. Zacząłem pracę w gdańskim ośrodku TV. Na początku trochę pomógł mi ojciec. Robiłem programy morskie, edukacyjne dla młodzieży, związałem się z „Latającym Holendrem”.

Cenzura? - Oczywiście była. Każda „Panorama” była sprawdzana. Dzwoniło się do cenzora z zapowiedzią co będzie w dzisiejszym wydaniu. Jeśli coś go zaniepokoiło, trzeba było przeczytać daną informację. Mieli zapisy na poszczególne słowa. W którymś momencie nie można było np. używać słowa „jubileusz”, nie wiem dlaczego. Generalnie nie miałem z cenzurą problemów - moje tematy były politycznie neutralne.

Później, po 1989 r. zajął się dziennikarstwem prasowym. Pracował w „Gazecie Gdańskiej”, w miesięczniku „Morze”. Morze i ludzie morza  towarzyszą mu zresztą przez całą drogę zawodową – obecnie Kuba jest wicedyrektorem w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, pracuje też w Dziale Armatorskim Uniwersytetu Morskiego. Ostatnio z jego ramienia uczestniczył w powitaniu „Daru Młodzieży”, który po 313 dniach żeglugi wrócił z Rejsu Niepodległości.