Jadwiga Karczewska

Jadwiga Karczewska (z domu Zdrojewska) ur. 04.11.1923 r.

Droga na Wybrzeże
Dziś czuję się Sopocianką, choć z pochodzenia jestem z Brodnicy (dziś w woj. kujawsko-pomorskiem). Tam się urodziłam i tam chodziłam do szkoły. Gdyby nie wojna to pewnie zostałabym w rodzinnym mieście.
Na początku wojny mój tata załatwił, by mnie Niemcy nie wysłali na roboty. Pojechałam do gospodarstwa koło Rypina, ale ponieważ tam źle się czułam zabrał mnie z powrotem do domu. Po paru miesiącach odezwał się Arbeitsamt (urząd pracy) i w 1941 roku w marcu z grupą polskich dziewczyn wywieziono mnie do Gdańska. Opiekowała się nami taka Niemka – powiedziała (była z pochodzenia Polką, ale jej rodzina była niemiecka) – Jadwiga, na pracę pójdziesz tam, gdzie ci kiwnę ręką. Gdy przyjechaliśmy do Gdańska, wsadzili nas do szkoły i tam przychodziły Niemki wybierać sobie dziewczyny do pracy. Nigdy nie zapomnę momentu, gdy jedna z nich kazała mi otworzyć buzię, by zobaczyć jakie mam zęby – dosłownie jak koniowi . Dostałam pracę jako służąca w dobrej gdańskiej rodzinie na ulicy Ogarnej. To był właściciel fabryki farb i olejów. Był to bogaty człowiek, ale nie hitlerowiec. Potem przeniesiono mnie na wieś (po roku). Mam niemiecką książeczkę pracy jako Landsarbeiterin – robotnica rolna. Ta praca na wsi była lepsza, tam pracowałam w biurze dużego majątku i musiałam notować różne rzeczy. Mój ojciec też pracował w takim miejscu – i mama kiedyś powiedziała – przestańcie już liczyć te krowie ogony – bo my ciągle liczyliśmy ile było krów, koni, świń.

1945
Wejście wojsk radzieckich przeżyłam w lutym 1945 w Orłowie, bo tam mnie przygnał los wojenny. Jak wkroczyli Rosjanie dwa tygodnie, z grupą krewnych, pań, znajomych spędziłyśmy w piwnicy w Orłowie. Dwa tygodnie – brudne, dosłownie zawszawione, głodne. A tam też były dzieci. Potem zatrzymałyśmy się w prywatnym obcym domu, gdzie mogłyśmy nocować. W końcu z kuzynką Zosią, starszą o parę lat, doszłyśmy do wniosku, że musimy znaleźć sobie jakieś miejsce. Stwierdziłyśmy, że musimy wyruszyć same do Sopot, żeby się gdzieś osiedlić – to już był koniec kwietnia, początek maja. Z torbą w ręku, we dwie ruszyłyśmy w niewiadomym kierunku – do Sopot. Będąc na Kamiennym Potoku – ale to się wtedy tak nie nazywało, złapali nas Rosjanie i kazali kopać rowy. Robiłyśmy to przez kilka godzin, ale zdecydowałyśmy, że uciekamy. Zaczęli za nami strzelać, ale chwała Bogu nie zastrzelono nas i tak dotarłyśmy do Sopot.

Trudne początki
W Sopocie, przypadkowo na ulicy spotkałam znajomych z moich stron. Oni mi wskazali wolne miejsce, ale polecili zastawić się szafami, meblami – bo Rosjanie wszędzie włażą. Poszłyśmy do urzędu, żeby się zameldować. Na drzwiach przeczytałam nazwisko Franciszek Herber. Znałam je, ponieważ mój brat był z nim w obozie w Stutthofie. W czasie wojny wysyłałam dla brata żywność ze wsi – tam było łatwiej coś zorganizować i brat się z nim tym jedzeniem dzielił. Jeździłam też do obozu z narażeniem życia. Ale zawsze odnalazłam brata i rozmawiałam z nim przy płocie. Ile mogłam - trzy razy dostarczałam żywność – choć to nie były duże ilości. Jako tako znałam niemiecki, więc skontaktowałam się ze strażnikami i mnie wpuścili. Więc jak zobaczyłam w Sopocie nazwisko Herber na drzwiach naczelnika wydziału ewidencji ludności to weszłam. A byłam wtedy w brudnym płaszczu, w chuście. Nic wtedy nie miałyśmy. Sekretarka mówi – Do kogo pani? – Do pana Herbera. -A co pani od niego chce? – Proszę mu powiedzieć, że jestem siostrą Leszka Zdrojewskiego. Gdy on usłyszał, że to ja, wyszedł z gabinetu, uściskał mnie i od niego dostałam pierwszy polski chleb. On pomógł mi uzyskać pozwolenie na zamieszkanie na ul. Chopina i tam mogłyśmy zostać. Barykadowałyśmy się tam szafami, stołkami i czym się da. Udało nam się uchronić przed Rosjanami.
Część wojska rosyjskiego była jeszcze bardzo długo w mieście. Jak już wyszłam za mąż to jeszcze zaczepiali, ale jak szłam z mężem i on szedł w mundurze oficera Marynarki Wojennej to nie śmieli nic zrobić. Ale wieczorem to dziewczyna sama nie wyszła.
Jeszcze w maju wozem, pieszo, pociągiem towarowym dotarłam do Brodnicy. Odnalazłam rodziców i brata. A oni byli wtedy jeszcze na wsi (gdzie zostali wysiedleni w czasie wojny) i chcieli mnie zabrać od sadzenia kartofli. A ja powiedziałam, że mam już pracę w Sopocie i na żadne sadzenie kartofli nie pójdę. Pożegnałam się i wróciłam na Wybrzeże.

Miasto
Na początku na Sopot mówiło się Sopoty – mieszkam w Sopotach. Określenie Trójmiasto przyjęło się później.
Jeszcze na początku mieszkały w Sopocie rodziny niemieckie, które usiłowały wyjechać. Na rynku można było od nich kupić porcelanę, obrusy, pościel. Handel tam odchodził niesamowity. W stosunku do Niemców różnie się ludzie zachowywali. Czasem grzecznie, ale czasem nie. Dużo było tu wtedy wygnańców – z Wilna, Lwowa, Wołynia. Ale też bardzo dużo szabrowników, przyjeżdżali kraść i sprzedawać. Szaber kwitł okropnie, kradli gdzie się da.
Sopot był bardzo mało zniszczony. Tylko bliżej mola. Było dużo wolnych mieszkań i ludzie się osiedlali. Znałam rodziny z Wilna i ze Lwowa, którzy po zakończeniu działań wojennych musieli opuszczać tamte tereny.
Do Sopotu dochodził kiedyś tramwaj, ale go potem zlikwidowano. Nie było autobusów, ale takie samochody z ławkami z drewna. Potem pracowałam w Gdańsku i tam dojeżdżałam. Nie było na początku kolejki elektrycznej i pociągiem się jeździło.

Życie rodzinne
W międzyczasie odnalazłam mojego przyszłego męża Wacława Karczewskiego– on był oficerem pod dowództwem płk Dąbka w Gdyni na Obłużu. Jak Niemcy wkroczyli cała armia Dąbka poszła do niewoli. Mąż dostał się do oflagu, a płk Dąbek popełnił samobójstwo. Męża pamiętałam sprzed lat, był starszy ode mnie. Ale nigdy na niego nie zwracałam uwagi. On jak wrócił z oflagu osiedlił się w Sopocie, odnalazł rodzinę. Był naczelnikiem wydziału wojskowego w 1945 roku, ale potem przeszedł do Marynarki Wojennej i do 1950 roku był tam oficerem. Wyszłam za niego za mąż w Sylwestra w 1945 roku. Ślub odbył się w Sopocie w kościele garnizonowym. Mieszkałam wtedy już tu – na Armii Krajowej – bo to było mieszkanie mojego męża. Wesele odbyło się na piętrze. Ze składek – dosłownie. Było trzydzieści osób, a wśród nich profesor Marian Mokwa, od którego dostaliśmy prezent ślubny – obraz malowany przez niego chyba jeszcze przed wojną – na wybrzeżu francuskim . I to jest nasza pamiątka rodzinna.
W 1950 roku urodziłam córkę Bożenkę. Poród odbył się w Sopocie na ulicy Mickiewicza, gdzie dziś są budynki Uniwersytetu Gdańskiego. Tam były pokoje, gdzie rodziło się dzieci. Po kilku latach zrobiono tam szkołę podstawową i moja Bożenka zaczęła chodzić do szkoły tam, gdzie się urodziła. Potem tą szkołę przeniesiono. Tam skończyła siedem klas. Karetki były, wzywało się. Ale z moim porodem był cyrk. Miałam urodzić 12 kwietnia, a 29 marca zaczęły mi odchodzić wody. Mój brat Romek tu był, a męża wysłano na kurs. I brat zaprowadził mnie do porodu pieszo. Gdy doszliśmy powiedzieli – To pana żonę już tu zatrzymamy, a on przyznał wtedy– to moja siostra, a nie żona! Urlop macierzyński trwał wtedy trzy miesiące. Potem pomagała mi moja teściowa, a później przyjechała taka dziewczyna z moich stron by pomóc –oczywiście płaciliśmy jej za to. Cały czas pracowałam, więc czasem też moja mama przyjeżdżała. Chrzest odbył się, gdy córka miała trzy miesiące. Siostra męża była matką chrzestną, a mój brat Romek – ojcem. Moją parafią była Gwiazda Morza. To był indywidualny chrzest, takie też bywały. Nie było przeszkód w tym kierunku.

Święta
Boże Narodzenie
Pierwsze święta po wojnie spędziłam z rodzicami męża. Bo oni mnie pamiętali jako dziewczynkę, też pochodzili z moich stron, z Brodnicy. Z młodszą siostrą męża, też Jadwigą, moją rówieśniczką chodziłam do szkoły. Oni w 1938 roku przenieśli się do Gdyni. Gdy się poznałam z mężem, to Jadwiga sobie o mnie przypomniała i się spotykałyśmy. I u nich spędziłam święta na ul. Grunwaldzkiej. A tydzień później był ślub. Mieliśmy choinkę, ale nie z lampkami, a świeczkami. Raz nawet, moja mama wtedy tu była, choinka się zapaliła. Mama wtedy przytomnie rzuciła na nią koc i nie zrobił się pożar. U teściów w 1945 roku była skromna mała choinka. Coś rybnego też było – dorsz? Nie pamiętam. Każdy się starał coś zrobić na te święta.Gdy po ślubie po wojnie chodziliśmy do teściów, to babcia Karczewska (teściowa) częstowała nas chlebem z sosem. Nie było wtedy nas stać na nic innego. Zarobki były takie małe. Prezenty były, ale bardzo skromne, symboliczne. Nie pamiętam czy od razu chodzili kolędnicy, ale później na pewno.
Wielkanoc i inne
Kościoły były przepełnione, chodziło dużo więcej ludzi niż obecnie. Były rezurekcje o 6 rano, ale ja na nie nie uczęszczałam. Chodziłam na 9 lub 10. Wcześniej (w Niedzielę Palmową) chodziło się z palmami czy gałązkami lub kwiatkami. Jajka chodziło się święcić od samego początku. Wielkanocy 1945 roku nie pamiętam, ale potem rok rocznie chodziło się ze święconką. Tłumy ludzi.
Wiedziało się kto był biskupem, ale nazwisk sobie nie potrafię przypomnieć. Jeździło się czasami do katedry. Rzadko, ale jeździło się na nabożeństwo.
Procesje na Boże Ciało były bardzo piękne. Tłumy ludzi chodziły i wszyscy śpiewali. Ja też. Nie pamiętam, by były jakieś groźne przeszkody, ale na pewno nie nakłaniano do udziału. Ludzie sami szli. Szło się głównymi ulicami, ale później zabroniono i szło się bokami. Ale zawsze były nabożeństwa przy czterech ołtarzach i było więcej ludzi niż obecnie.

Życie codzienne
Dom na Armii Krajowej, w którym mieliśmy lokum był przydzielony miastu – bo prywatnych nie można było mieć.
Właścicielem naszego domu był Gdańszczanin Polak, który ożenił się z Gdańszczanką – Niemką. Jej odebrano ten dom i przydzielono do przydziału Biura Kwaterunkowego. Ta pani w ogóle nie znała języka polskiego. Więc ja po niemiecku z nią mogłam się tylko porozumieć. Do 2007 roku dom był pod nadzorem Urzędu Kwaterunkowego Urzędu Miejskiego. Dopiero w 2007 roku dawni właściciele go odzyskali. I od tego czasu płacę bardzo wysoki czynsz. Ten Polak został uwięziony w Stutthofie i chyba tam zginął. Jego żona – choć ten dom jej zabrali, to tu mieszkała. Tu umarła i potem jej córka tu zamieszkała, ona też już nie żyje. Teraz dom należy do jej syna.
Mieszkam w nim już 68 lat. 32 lata na pierwszym piętrze, a 35 lat na parterze. Na początku mieszkaliśmy w 3 rodziny. Było tam 6 pokoi – wspólna kuchnia i łazienka. Więc wyznaczyliśmy sobie godziny, kiedy kto jest w kuchni, kiedy się kąpiemy i kiedy pierzemy. Ale żyliśmy w zgodzie. Później wprowadzano ograniczenia. Jak wyszłam za mąż to mieszkały tu 3 rodziny, ale potem były ograniczenia kwaterunkowe. Przysługiwało 10 metrów kwadratowych na osobę. Więc zostałam z córką w jednym pokoju. I pod koniec lat sześćdziesiątych mieszkało nas 16 osób.
Sklep mięsny był na Stalina, dalej był rzeźnik na Grunwaldzkiej. Parę tych sklepów było. Skromne kiełbasy, parówki zwykłe się kupowało i tak żyliśmy. Ryby kupowało się też od rybaków prosto z morza. Chodziłam na prawo od mola, wzdłuż plaży i tam świeże flądry, dorsze się kupowało. Tam było taniej niż w sklepach. Cukiernik Gajewski był na Rokossowskiego (dziś Monte Cassino) i u niego się kupowało ciasta. Coś zawsze można było kupić. Ale babcia – jedna i druga mi pomagała. Moja mama i chrzestna matka Bożenki robiły na drutach. Moja córka, gdy była na wakacjach u moich rodziców to się też nauczyła – powiedziała- naucz mnie babciu, to ja mamę nauczę. Ale nigdy nie potrafiłam tego robić. Interesowałam się haftem. Wózek dla córki miałam odkupiony od znajomej, która urodziła 1,5 roku wcześniej. Nie można było nowego wózka nigdzie dostać. Nawet wanny nie można było dostać. Moja mama w rodzinnych stronach kupiła czerwoną balię i w tym kąpałam dziecko. Kiedyś nie było też pampersów i trzeba było pieluchy prać i prasować. Tą wannę – balię potem jeszcze wiele lat używałam jeszcze do płukania bielizny.

Kariera
Ja ukończyłam trzy lata gimnazjum przed wojną. W czasie wojny Polacy nie mili dostępu do szkół. Gdy wyszłam za mąż i miałam pracę nie przywiązywałam do tego wagi, to był błąd. Dopiero w 1965 roku zdałam maturę. To było Technikum Ekonomiczne w Sopocie na ul. Kościuszki. Chodziłam tam przez trzy lata zaocznie. Miałam przedmioty takie jak w ogólniaku, ale była też ekonomika, ekonomia i inne kupieckie przedmioty, fizyka, chemia. Musiałam przygotowywać prace pisemne. Jak napisałam z języka polskiego to nasza nauczycielka pani Rojewska powiedziała – pani praca nadawała się na studia. Ale z polskiego nie miałam pracy maturalnej, ale z ekonomii i ekonomiki. Byłam bardzo zdyscyplinowana i systematyczna. Na świadectwie mam 12 piątek i 1 trójkę – z języka rosyjskiego. Profesor Adamowicz (od rosyjskiego) gdy zobaczył moje oceny powiedział, że mogłam przyjść żeby mnie lepiej przepytał. Ale powiedziałam, że się tego nie uczyłam i nie będę więc mam trójkę.
W maju 1945 rozpoczęłam pracę w Urzędzie Ziemskim w Sopocie – na ul. Rokossowskiego – obecne Monte Casino. Po paru tygodniach przydzielono mnie do biura pełnomocnika akcji siewnej – oddział podlegał Ministerstwu Ziem Odzyskanych. Tam byłam sekretarką przez kilka lat. Pracowałam tam do początku 1950 roku. Pełnomocnikowi podlegały różne gospodarstwa aż po Lębork i Sławno i przydziały dla rolników.
W 1966 zaczęłam pracę w Centrali Handlu Morskiego – Centromor. Znałam niemiecki – zgłosiłam się. I tam pracowałam 13 lat (1966-1979)– jako referent, a potem awansowałam na wice szefa referatu i potem na szefa oddziału i uzyskałam pełnomocnictwa na zawieranie umów zagranicznych. Byłam w 11 krajach Europy – służbowo. Zawierałam kontrakty, umowy na wielotysięczne sumy – zawsze z inżynierem specjalistą budowy statku. Załatwiałam sprawy transportu, dostaw, cen. Był też radca prawny – nigdy nie byłam sama. Paszport dostawałam tylko, gdy miałam wyjeżdżać. Otrzymywałam go z Warszawy i potem na milicji w Sopocie musiałam zdać – nie mogłam go przetrzymywać. (…) Gdy córka wyszła za mąż za Szweda wstrzymano mi możliwość wyjazdów zagranicznych. Odeszłam potem na emeryturę w wieku 55 lat.
Gdy w 1982 roku urodził się mój trzeci wnuk i chciałam pojechać do Szwecji miałam trudności z uzyskaniem paszportu. Dopiero ktoś znajomy z Centromoru pomógł mi. Ale naczelnik wydziału paszportowego powiedział – jak pani mogła wyrazić zgodę na zamążpójście córki za Szweda! A ja powiedziałam – to bardzo przyzwoity człowiek – a córka pracowała w stoczni i była sekretarką szwedzkiej firmy i tam się poznali. Z ledwością, dzięki znajomościom uzyskałam paszport. Tak to niestety było.
Nauczyłam się języka szwedzkiego kiedy urodziła się moja wnuczka w 1976 i wnuk 1978. Ukończyłam kurs w Sopocie na początku roku 1980. Miałam wtedy 78 lat, gdy opanowałam język szwedzki. Gdy w 1999 roku było otwarcie programu Sopkard (…) w czasie uroczystości byłam tłumaczem. Poznałam parlamentarzystów szwedzkich i z nimi korespondowałam. Przez 30 lat jeździłam do córki do Szwecji (…).
Wielokrotnie organizowałam pomoc ze Szwecji. Przywozili do kościołów i do szpitali całe samochody pomocy. Kiedyś do Gdańska dla dzieci przywieźli pomoc, to Milicja odebrała ten transport i zawiozła do szpitala milicyjnego. Nie pozwolili tego zostawić.

Rozrywka
Na plażę się chodziło. Samemu szyło się sobie kostiumiki z płócienka. Kąpaliśmy się w morzu. Molo po wojnie było bezpłatne. Była tam fontanna oświetlana kolorowymi lampami. Grand Hotel był czynny, ale był bardzo drogi. Chodziliśmy od czasu do czasu do kawiarni. Ale nie było nas na to stać. Chodziliśmy do Złotego Ulu (naprzeciwko kościoła św. Jerzego), do Gajewskiego. Na ulicy Sobieskiego była prywatna restauracja dancingowa, nazywała się Warszawianka. Mój mąż lubił tańczyć. Często zdobywaliśmy tam nagrody za tańce. Ale nie stać nas było na sute kolacje. Więc sobie zamawialiśmy makaron zapiekany na boczku – to była nasza kolacja. Dobrze się tam czuliśmy, więc raz na tydzień, dwa tam chodziliśmy. Przychodzili też do nas przyjaciele, urządzaliśmy tutaj potańcówki.
W latach 1946-1949 do Sopotu przyjeżdżało dużo osób na wakacje – z Warszawy. Nie było takiej kontroli. Pamiętam na przykład, że na ulicy widywałam generała Żymierskiego. Ja go nie znałam, ale wiedziałam kto to.
Radia długo nie mieliśmy, po dwóch latach kupiliśmy pierwsze polskie radio. Telewizji oczywiście nie było. Wolnej Europy nie wolno było słuchać, ani o niczym mówić. Jak w 1945 roku wkroczyli Rosjanie to się cieszyliśmy, że odzyskujemy wolność. Mało kto orientował się, że zostaniemy pod władzą radziecką. Potem się okazało, że byliśmy pod okupacją 44 lata. Pozmieniano nazwy ulic i wszystko co się dało. W gazetach pisano tylko to co odpowiadało Rosji i trochę o obecnej nowej Polsce, ale nie było wieści z Zachodu. Po cichutku z uchem przy aparacie słuchaliśmy Wolnej Europy. Były różne plakaty i akcje propagandowe. W Sopocie były dwa kina – Bałtyk i Polonia. Tam były tylko rosyjskie filmy, potem polskie, a zachodnie to po długim czasie. Urozmaiceniem był więc kino, rzadko też przedstawienie teatralne. Opera Leśna zaczęła też działać. Chodziło się tam na spacer, na występ sporadycznie.
Pochody na 1 Maja były przymusowe. Zmuszano w pracy – był obowiązek by się stawić; inaczej albo traciło się pracę albo premię. Zapisywano pracowników, którzy się udzielali. To było ostro wymagane. Pochód szedł Aleją Stalina (Niepodległości) potem skręcał w Grunwaldzką i tam jakimiś bokami. Główny pochód był w Gdańsku, a tu były mniejsze niż tam. Pochody były też na 22 lipca, ale nie pamiętam czy już w 1945.