Jacek, syn Benedykta

Podhorski-Piotrowski jako wicewojewoda oficjalnie nie mogł ochrzcić syna. Uroczystość odbyła się więc po zmroku, w tajemnicy. 12 lutego 1949 r. jeden z dominikanów z gdańskiego kościoła św. Mikołaja został przywieziony czarnym chevroletem z Gdańska do domu przy Abrahama.  Chłopczyk dostał na imię Jacek.

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

 

Swoją opowieść Jacek Podhorski-Piotrowski  zacznie od historii ojca – Bohdana (1909-1976). Na stole w jednym z pomieszczeń rodzinnego domu Podhorskich przy ul. Abrahama w Sopocie piętrzy się sterta dokumentów: oryginały pism, druków urzędowych z lat 1940. i 1950., legitymacji. Są też czarno-białe fotografie i biało-czerwona opaska z napisem: „Ministerstwo Administracji Publicznej Grupa Gdańsk”. Z tą właśnie opaską na ramieniu Bohdan Podhorski-Piotrowski przybył do Gdańska na czele grupy, której celem było przejęcie miasta od Rosjan oraz ustanowienie pierwszych polskich władz administracyjnych.

 

Dymy wśród ruin

 

- Ojciec przybył tu 30 marca 1945 r. Gdańsk wciąż płonął. Działy się rzeczy straszne - na al. Zwycięstwa wisiały trupy Niemców osądzonych za dezercję z armii - opowiada Jacek. - Aleja przez pewien czas po wojnie nazywana była potocznie „Aleją Wisielców”. Mam nagranie jednej z radiowych audycji, w której tato opowiada: Wjeżdżaliśmy do Gdańska ulicą Kartuską. Dookoła płonęły domy, snuły się dymy…

Krajobraz po wojnie opisywał m.in. Stanisław Strębski, który 2 kwietnia 1945 r. relacjonował dla Polskiej Agencji Prasowej: „Olbrzymia masa domów pali się i żar ich dochodzi do nas, zmieszany z odorem trupów - swądem spalenizny. Droga wiedzie nie po asfalcie czy bruku, lecz po zwałach cegieł. Wjeżdżamy w Długi Rynek (dziś Długi Targ). Resztki Ratusza, resztki Dworu Artusa. Wszędzie płomienie i dymy. Coś chyba zostało z kościoła Mariackiego, ale nie sposób dojrzeć. Tylko szyldy i tabliczki z nazwami ulic nie chcą się palić i głoszą o tym, co było i co w oczach zmienia się w nicość?”  

- Ojciec przybył tutaj z 17-osobową  grupą operacyjną Ministerstwa Administracji Publicznej, celem której było tworzenie struktur administracyjnych różnych szczebli – ciągnie dalej Jacek. - Szefem grupy był przedwojenny działacz Polonii gdańskiej Kazimierz Banaś-Purwin. Po drodze - w Toruniu zapadł jednak na zdrowiu i nie mógł podróżować dalej. Ponieważ od początku jego zastępcą był mój ojciec Bohdan, to on wjechał do płonącego miasta na czele owej grupy ze wspomnianą opaską na ramieniu. Stał się tym samym pierwszym po II wojnie polskim „włodarzem” odzyskanych ziem na Pomorzu. Trwało to do 14 kwietnia 1945 roku, czyli do przyjazdu do Gdańska nowo mianowanego wojewody, Mieczysława Szczęsnego Okęckiego.

Bohdan Podhorski-Piotrowski początkowo pracował jako naczelnik Wydziału Ogólnego we współtworzonym przez siebie Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku. W maju 1946 r. został wicewojewodą odpowiedzialnym za sprawy gospodarcze. Nadzorował m. in. proces odgruzowywania miasta oraz odbudowę stoczni, portu i systemów melioracyjnych zalanych Żuław.

- Ten początkowy okres tworzenia zrębów państwowości polskiej na Pomorzu Gdańskim został przez ojca własnoręcznie opisany – mówi Jacek. - Kończy się z chwilą, gdy w pełni zaczął funkcjonować Urząd Wojewódzki. Szkoda, że nie opisał swojej późniejszej, nie mniej ciekawej działalności społecznej.

 

Bohdan i Benedykt

 

Ojciec Jacka naprawdę nazywał się Benedykt Korwin-Piotrowski. W czasie okupacji początkowo pracował dorywczo, w 1941 r. najął się jako kierowca ciężarówek w warszawskiej firmie Komprymowane Drogi Bite, Aleje Jerozolimskie 18. - Dyrektor techniczny firmy, inż. Edmund Pawłowicz zwerbował ojca wraz z innymi zaufanymi furmanami i kierowcami do kierowanej przez siebie  grupy bojowej AK nazywanej „grupą Andrzeja”- w dzień wozili towary, w nocy przewozili ludzi i broń na akcje zbrojne, w których ojciec także brał udział. Zetknął się w tym czasie z Tadeuszem Zawadzkim ps. „Zośka” oraz Janem Bytnarem, ps. „Rudy” - późniejszymi bohaterami słynnej książki Aleksandra Kamińskiego „Kamienie na szaniec” – opowiada Jacek. - Podczas jednej z akcji w marcu 1943 r. grupa została rozbita, zaś jej  dowódca dostał się w ręce gestapo. Zaczęło ono przeprowadzać sukcesywne aresztowania  tych osób, którym udało się uciec. Ojca poszukiwano imiennie, wyznaczając nagrodę 2000 marek za wydanie go. Założono „kocioł” w mieszkaniu rodziców, którzy - na szczęście – akurat przebywali poza domem. O rewizji w porę uprzedzili ich sąsiedzi. Gestapowcy bezskutecznie czekający na powrót moich rodziców pobili zamieszkujących tam również mego brata Andrzeja (1931-1978) i babcię ze strony mamy, Leokadię.

Cała rodzina niezwłocznie opuściła Warszawę udając się w okolice  Sandomierza, gdzie mieszkał kuzyn mamy – Zenon Zahorski. Jego nazwisko zainspirowało ojca do zmiany swojego.

Benedykt miał różne bibeloty z monogramem BKP (chusteczki, portfel, papierośnicę). Nowe miano i sfałszowane dokumenty dopasował więc do wyhaftowanych inicjałów i tak „powstał” Bohdan Kazimierz Podhorski. - Ale dla rodziny i przyjaciół na zawsze pozostał „Beńkiem”. Imieniny też obchodził 21 marca,  na Benedykta.

Benedykt-Bohdan wywodził się z Kresów Wschodnich – z okolic Nowogródka, z rodziny rolniczej. Gimnazjum ukończył w Brześciu nad Bugiem w 1931 roku, a następnie w 1935 r. Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego.  W latach 1935-37  pracował jako referent w Państwowym Zakładzie Emerytalnym w Warszawie,  następnie aż do wybuchu wojny w Izbie Kontroli Państwa. - Mama, Anna (1909-1978) była warszawianką z urodzenia. Przed wojną pracowała w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Przyjechała za ojcem do Sopotu wraz z moim bratem oraz babcią w kwietniu 1945 r. i do końca życia zajmowała się prowadzeniem gospodarstwa domowego.

W sierpniu 1943 r. Bohdan Podhorski wstąpił w szeregi Batalionów Chłopskich. Jacek pokazuje pismo pułkownika Józefa Maślanki, posła na Sejm i  przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej Głównego Zarządu Stronnictwa Ludowego z 1.02.1947 r., który zaświadcza, że Bohdan  „…Wysoką inteligencją i wielkim taktem zjednał sobie uznanie moje, jego bezpośredniego przełożonego oraz współpracowników.(…) Na przyczółku mostowym Sandomierz, Opatów, Stopnica w momencie utworzenia administracji państwowej polskiej zgłosił się do służby i pełnił ją na tym przyczółku na czasu przeniesienia go do służby w Ministerstwie Administracji Publicznej...”

 

W domu bywał gościem

 

- Ojciec był wicewojewodą do 1950 r. - kontynuuje opowieść Jacek. - Maszyna stalinowskich represji była bezlitosna i dotknęła wiele osób, w tym współpracowników ojca. Był on kilkakrotnie wzywany do Warszawy na przesłuchania do UB, mama za każdym razem z nim się żegnała, sądząc, że bezpowrotnie. W końcu na szczęście - jako członkowi Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego - pozwolono mu ujść z życiem.  Został jednak na skutek nieuzasadnionych zarzutów odsunięty od pracy politycznej i społecznej. Jedynie jako adwokat od 1951 r. mógł udzielać porad dla chłopów w bezpłatnej poradni prawnej przy WK ZSL w Gdańsku.

Podhorski raz jeszcze aktywnie włączył się w rozbudowę Pomorza Gdańskiego po przełomie październikowym 1956 r., kiedy to w tajnych wyborach wybrano go prezesem WK ZSL. W 1957 r. został posłem na Sejm z listy Frontu Jedności Narodu. Działał również przez kolejne lata jako wiceprzewodniczący i członek Prezydium Wojewódzkiego Komitetu FJN w Gdańsku.

- Pamiętam gdy jako dzieciak bawiłem się z kolegami na placu, gdzie dziś jest rondo Niemena. Nagle nad nami leci samolot i rozrzuca jakieś papiery. Podnosimy je, a to - ku naszemu zdumieniu - ulotki z moim ojcem! – Jacek pokazuje taką ulotkę z 1957 r. „Głosuj na Bohdana Podhorskiego, działacza ludowego! Głosuj na listę Frontu Jedności Narodu”

Gdy Podhorski przestał być wicewojewodą, minister kultury i sztuki powołał go na stanowisko dyrektora świeżo powstałego teatru Wybrzeże. Miesiąc później anulował tę decyzję i powierzył mu kierowanie Filharmonią Bałtycką. Podhorski pracował tam półtora roku, po czym wrócił do wyuczonego zawodu.

- Pracował też jako radca prawny w Gdańskim Przedsiębiorstwie Robót Drogowych oraz jako asystent w sopockiej Wyższej Szkole Handlu Morskiego. Zapalony społecznik, kochał być aktywny. W domu był gościem, rzadko go widywałem – wspomina Jacek.

 

Tajny chrzest

 

Jacek Podhorski-Piotrowski urodził się 11 listopada 1948 r. niedaleko swego domu - przy ul. Abrahama pod numerem 18 mieścił się bowiem szpital położniczy. - Na świat przyjmował mnie dyrektor tej placówki, doktor medycyny Władysław Duchniewski. Znany ginekolog i położnik na Wybrzeże przyjechał w 1945 roku z Warszawy, razem z żoną Zofią. Organizował  wydział zdrowia w Urzędzie Wojewódzkim, gdzie poznali się z moim ojcem, a następnie zaprzyjaźnili. Ciocia Zofia została moją matką chrzestną, zaś ojcem chrzestnym był dużo starszy brat Andrzej – opowiada sopocianin.

Podhorski jako wicewojewoda oficjalnie nie mógł ochrzcić syna. Uroczystość odbyła się więc po zmroku, w tajemnicy. 12 lutego 1949 r. jeden z dominikanów z gdańskiego kościoła św. Mikołaja został przywieziony czarnym chevroletem z Gdańska do domu przy ul. Abrahama. Auto pochodziło z przydziałów UNRRY, wicewojewoda miał je do dyspozycji wraz z kierowcą. Dominikanin ochrzcił niemowlę i cichcem został odstawiony do gdańskiego klasztoru. – A że założycielem tego klasztoru był późniejszy święty, Jacek Odrowąż -  takie właśnie  nadano mi imię. Za moich czasów było dość rzadkie. Nie lubiłem go, gdyż ciągle musiałem słuchać: „Jacek-placek na oleju, matka krzyczy: Stój złodzieju!” - śmieje się. - Modne były wówczas imiona: Andrzej, Wojciech, Krzysztof, Leszek, Zbyszek. Ale jak ich przezywać? Za to Jurków w mojej klasie licealnej D  było aż czterech. Oni mnie nie zaczepiali, bo usłyszeliby w rewanżu: „Jurek ogórek, kiełbasa i sznurek, kiełbasa uciekła, a Jurek do piekła”.

I dodaje: - Bardzo lubiłem wujka Władka Duchniewskiego. To właśnie z nim po raz pierwszy jechałem samochodem. Doktor miał „dekawkę” - przedwojenne niemieckie DKW, zabrał mnie nią na wycieczkę do ZOO. Siedziałem u niego na kolanach i kręcąc kierownicą „prowadziłem”.

 

Sztucer i koszykówka

 

Do przedszkola Jacek poszedł już jako 3-latek. Była to mała prywatna placówka prowadzona przez świetną – jak mówi - wychowawczynię, panią Weronikę Tokarz dojeżdżającą z Gdańska-Oruni. W grupie było około 8-10 maluchów bawiących się co miesiąc kolejno w mieszkaniach należących do ich rodziców. Gdy Jacek podrósł, ganiał codziennie na pobliskie boisko Wyższej Szkoły Ekonomicznej – można było tam pograć w siatkę i kosza. Później będzie grał w koszykówkę na tyle dobrze, że znajdzie się w uczelnianej reprezentacji WSE – dwa razy podczas studiów (1967 i 1969) weźmie udział w ogólnopolskich mistrzostwach wyższych szkół ekonomicznych w Polsce. Raz nawet uda im się pokonać studentów warszawskiego SGPiS-u (Szkoła Główna Planowania i Statystyki, dziś: Szkoła Główna Handlowa). Istny pojedynek Dawida z Goliatem. Cała sala kibicowała podczas tego meczu Sopotowi!

Z dzieciństwa zapamiętał też sztucer i dubeltówkę ojca - wzbudzały przerażenie małego Jacka, ale też intrygowały. - Tato był zapalonym myśliwym. Płakałem, gdy przynosił do domu upolowane zające. Wisiały potem, przed sprawieniem,  na drzwiach w kuchni. Nie mogłem na to patrzeć. Upolowana większa zwierzyna na szczęście trafiała bezpośrednio do skupu.

Przy ul. Abrahama rodzice Jacka zamieszkali od razu, gdy przybyli na Wybrzeże. Gdańsk był zniszczony - Urząd Wojewódzki miał więc najpierw siedzibę we Wrzeszczu przy Jaśkowej Dolinie, następnie w Sopocie w obecnym Urzędzie Miasta. Dopiero potem w Gdańsku pod dzisiejszym adresem, przy ul. Okopowej.

Dojrzałe lata szkolne Jacka to słynna „jedynka” - I LO naprzeciwko tzw. podkowy, przy ul. Książąt Pomorskich. - Dyrektorką była wtedy niemniej słynna mgr Emilia Narudzka, ostra i wymagająca. Moją wychowawczynią była mgr Irena Korsak, nauczycielka rosyjskiego. Do dziś pamiętam rozdanie świadectw maturalnych, w maju 1965 r. Ku mojemu wielkiemu  zdziwieniu i zakłopotaniu obok kadry pedagogicznej zobaczyłem mego  ojca. Gdyby jeszcze stał, jak mama z innymi rodzicami… tymczasem on zajmował miejsce oficjalne, eksponowane. Byłem czerwony jak burak, bo nie uprzedził mnie o tym. A chodziło o odsłonięcie tablicy z patronką naszej szkoły - Marią Skłodowską-Curie. Ojciec wygłaszał przemówienie i odsłaniał tablicę jako przedstawiciel władz. Napomknął, że jego dwóch synów ukończyło to liceum: starszy Andrzej w 1949 i ja w 1965 roku. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jego wnuk, a mój syn Jerzy Bohdan uczyni dokładnie to samo w roku 1993.

Na balu maturalnym 13 czerwca 1965 r. w auli I liceum grały (powstałe 3 stycznia 1965 w kawiarni „Cristal” we Wrzeszczu) Czerwone Gitary: Krzysztof Klenczon, Jerzy Kossela, Bernard Dornowski, Jerzy Skrzypczyk i Henryk Zomerski. - Nad ranem udaliśmy się naszą klasową paczką na molo, gdzie doczekaliśmy wschodu słońca – uśmiecha się na to wspomnienie Sopocianin.

 

Ekonomia i Hans Kloss 

 

Jacek poszedł wcześniej do szkoły – w przedszkolu szybko nauczył się czytać, pisać i liczyć. Przeskoczył więc pierwszą klasę, od razu znalazłszy się w drugiej. Na studia na Wydziale Morskim sopockiej WSE dostał się  więc jako zaledwie 16-latek.

Ojciec zaszczepił w nim aktywność społeczną. Jacek od 1957 r. należał do Związku Harcerstwa Polskiego, gdzie był drużynowym i instruktorem.

Na studiach działał w Zrzeszeniu Studentów Polskich.  Zakładał i współredagował Magazyn Studentów WSE „Bulaj”. Następnie pracował   w Komisji Kultury Rady Uczelnianej ZSP WSE. Pamięta jak do Sopotu przyjechał Stanisław Mikulski, słynny kapitan Kloss, który kręcił jeden z odcinków „Stawki większej niż życie” w Trójmieście. Kierownictwo Komisji Kultury RU ZSP postanowiło zorganizować spotkanie z najsłynniejszym wówczas aktorem polskim w studenckim klubie „Łajba”. - W tym celu, po wcześniejszych ustaleniach telefonicznych, do hotelu ZAIKS, gdzie zatrzymał się Mikulski udała się delegacja w najsilniejszym składzie: przewodnicząca Komisji  Maria Dornowska (dziś żona Stanisława Krzysztofa Jacobsona, jednego z najsłynniejszych gdańskich jubilerów oraz polskich i międzynarodowych gemmologów), jej zastępca Wojciech Klim (ojciec słynnego pływaka australijskiego, mistrza olimpijskiego i świata Michaela Klima) oraz sekretarz Komisji, czyli ja. Oczekiwaliśmy na aktora w hotelowym lobby. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy pojawił się on w mundurze, z twarzą dziwnie ogorzałą – jak się okazało od charakteryzacji. Właśnie zakończył kręcenie scen w sąsiednim Grand Hotelu. Wielkim przeżyciem dla wszystkich studentów WSE było  spotkanie z legendarnym Klossem na żywo w „Łajbie”. I mimo, że przybył tam w cywilu, zrobił prawdziwą furorę – uśmiecha się Jacek.

Za wyjątkowy uważa czas, gdy w latach 1971-73 był przewodniczącym Koła Środowiskowego Studenckiego Stowarzyszenia Przyjaciół ONZ w Gdańsku, a potem do roku 1977 członkiem władz naczelnych SSP ONZ w Warszawie. - Szerzenie wśród studentów wszystkich trójmiejskich uczelni idei przyświecających ONZ, organizowanie krajowych i międzynarodowych konferencji temu poświęconych oraz utrzymywanie nawiązanych podczas różnych wyjazdów kontaktów zagranicznych dawało mi wiele satysfakcji - przyznaje.

 

Dumny Sopocianin

 

- 20 marca 1970 r. z połączenia WSE i Wyższej Szkoły Pedagogicznej stworzono Uniwersytet Gdański – przypomina Jacek. – W dokumentach ojca znalazłem korespondencję na temat interpelacji, jaką złożył on już w styczniu 1957 r. w sprawie utworzenia tej uczelni, uczestnicząc w posiedzeniu gdańskiej Wojewódzkiej Rady Narodowej. W powołanym wkrótce potem Komitecie Organizacyjnym Uniwersytetu Gdańskiego, na czele którego stanął ówczesny przewodniczący Prezydium WRN Józef Wołek, ojciec został jednym z jego zastępców. Sam projekt został zrealizowany jednak dopiero 13 lat później.

Jest szczęśliwy, że całe życie zawodowe spędził w uczelni, do powstania której starał się przyczynić jego ojciec. Od 1970 do 2014 r. wykładał ekonomię na dwóch sopockich Wydziałach UG:  Ekonomicznym (wcześniej Ekonomiki Transportu) oraz Zarządzania (wcześniej Ekonomiki Produkcji). Pracował najpierw w Zakładzie Ekonomii Politycznej Kapitalizmu, zaś po transformacji 1989 r. - w Katedrze Makroekonomii UG.

Jak ojciec aktywny społecznie – m.in. był wicekomandorem Klubu Żeglarskiego ZNP-PTTK UG ds. Morskich oraz reprezentował swoją uczelnię w Centralnej Radzie Żeglarstwa przy Zarządzie Głównym ZNP w Warszawie. W wolnych chwilach wypływał około 10 tysięcy mil morskich po morzu oraz po licznych jeziorach, należąc (poza uczelnianym) do Akademickiego Klubu Morskiego oraz Jacht Klubu STAL Stoczni Północnej w Gdańsku.

- Przed wielu laty ukończyłem kursy pilota wycieczek zagranicznych oraz przewodnika po Gdańsku, Gdyni i Sopocie. Ten pierwszy umożliwił mi poznawanie najdalszych zakątków świata w czasach, gdy niełatwo było wyjechać za granicę, zwłaszcza na Zachód - mówi. - Ten drugi zaś sprawił, że mogłem oprowadzać po Trójmieście turystów, także  zagranicznych. Wielu z nich przybywało na wycieczkowcach zawijających latem do Gdańska lub Gdyni. Turyści byli zachwyceni Gdańskiem. Często mi mówili: „Słuchaj, Jack - to najpiękniejsze miasto na naszej bałtyckiej trasie”. Za każdym razem mnie to cieszyło. A dodatkową radość dawała mi świadomość, że w odbudowę zniszczonego Gdańska miał wkład także mój ojciec. On również w pewien sposób przyczynił się do jego piękna.

Należy do Stowarzyszenia Sopociaków im. Barbary Adametz.

- Podejrzewam, że jestem jedną z niewielu osób w naszym Stowarzyszeniu, która: została poczęta i urodziła się w Sopocie, od urodzenia do dziś mieszka w nim bez przerwy, przepracowała w Sopocie aż do emerytury w 2014 r. całe swoje zawodowe życie – mówi nie kryjąc dumy. - To sprawia, że czuję się „spełnionym” sopocianinem, szczęśliwym, że mogłem spędzić całe życie w tym wyjątkowym miejscu na ziemi.