Wysnuty ze wspomnień … Sopot

       Piękna złota polska jesień tego roku (2013) sprzyja długim spacerom po sopockich okolicach. Wybrałam się tym razem na spacer z psem  po leśnych ścieżkach. Idę wolno jarem , a obok szumi potok Swelinia. To jeden z jedenastu potoków Sopotu, który na całej swej długości płynie w naturalnym korycie. Pod alejką spacerową, tuż przed plażą, gdzie mógłby w całej swej okazałości płynąć pod mostkiem, ujęty jest na kilkumetrowym odcinku w betonowe rury. Lubię te urokliwe miejsca Sopotu. Oglądam przewrócone przez wiatr drzewa, które urozmaicają krajobraz i ukazują normalne procesy zachodzące w lesie – umierania jednych organizmów i rodzenia się innych. Idę, oglądam, cieszę oczy widokiem i … marzę, a raczej rozmawiam z przyrodą i wspominam.

Przyjechałam tu – z Bydgoszczy.

       Jako siedmioletnia dziewczynka zamieszkałam w Trójmieście. Był rok 1945. Najpierw Gdynia, potem Gdańsk  Wrzeszcz. Często jednak bywałam w Sopocie dzięki znajomym i rodzinie. To miasto od początku mnie urzekło. Myślałam wówczas – och! gdybym mogła zamieszkać tu na stałe… moje marzenia spełniły się. Zostałam  mieszkanką Sopotu na kilkadziesiąt lat. Sopot. Moje urocze zielone miasto. Morze i góry. Interesowało mnie tu wszystko. Początkowo mieszkałam przy ulicy Kościuszki 68 – nieopodal młyna  przy ulicy 3 Maja. Z okna mojego domu widziałam dom młynarza (róg Kościuszki i 3 Maja). Naszymi sąsiadami byli państwo Chmurzyńscy, mieli psa o imieniu Doda, często wyprowadzałam go na spacery.  Podsłuchiwałam opowiadań rodziców i znajomych osób o losach Sopotu. Miasto zostało wyzwolone rankiem  23 marca 1945 roku od strony Orłowa. Nieprzyjaciel został wyparty do Oliwy i Jelitkowa. To potok Swelinia stanowi dziś granicę między Sopotem a Gdynią . Lubię stać w tym miejscu i słuchać szumu spadającej po kamieniach wody. Za moimi plecami – plaża, piękna plaża ze swoją odradzającą się przyrodą i szum błękitnego morza.

       Biegnę myślami do tych dziecięcych powojennych lat… Pamiętam, że miasto nie poniosło wielkich strat w działaniach wojennych. Jednak Dom Zdrojowy i Kasyno gry oraz hotele i domy, które stały po obu stronach wschodniej części ulicy Morskiej (dziś Bohaterów Monte Cassino) były zrujnowane. Został również spalony dworzec kolejowy i kilka innych obiektów i domów mieszkalnych. Stanowiło to jednak znikomy procent zasobów miasta. Była też część (niewielka) obiektów mniej lub bardziej zniszczonych. Dzięki temu miasto szybko się odradzało  do normalnego życia. Już w czerwcu 1945 roku odbył się pierwszy koncert  w Operze Leśnej z okazji Dnia Morza. Na ten koncert zabrali mnie znajomi mieszkający już w Sopocie, ale niewiele z niego pamiętam. Pamiętam natomiast inny – trzy lata później, kiedy już zamieszkałam w Sopocie. Bez wiedzy rodziców wybrałam się z koleżankami, oczywiście, nie miałyśmy biletów. Stałyśmy na pobliskich leśnych górkach za płotem opery, słuchając muzyki i moknąc w rzęsistym deszczu. Można sobie wyobrazić, w jakim stanie wróciłam do domu – a miałam na sobie sukienkę z fryzeliny, która przesiąknięta wodą, omal ze mnie nie opadła.

       Pamiętam też, jak stojąc nad potokiem Haffnera  przy dzisiejszym Urzędzie Miejskim i słuchając plusku wody, wpadłam jedną nogą po kolana do strumyka, a nie mogąc szybko wyjść, zmoczyłam także drugą nogę. I tak z butami pełnymi wody wróciłam do domu, oj! Było potem suszenia. Z tych moich wędrówek po placach i ulicach wynikało to, że widziałam, jak to miasto się zmienia. Do najpilniejszych zadań, jakie stanęły przed władzami miejskimi, należało dostarczanie mieszkańcom żywności i uruchomienie linii komunikacyjnych. Już w kilka dni po wyzwoleniu powstał w Sopocie kilkuosobowy Komitet Obywatelski z Alojzym Pilarczykiem na czele. Kilka tygodni potem zorganizowany został magistrat, następnie swoją działalność rozpoczął  Zarząd Miejski i Miejska Rada Narodowa.

       Jeśli chodzi o pomoc żywnościową, to muszę wspomnieć „ciocię Unrę” – paczki żywnościowe dostarczane jako pomoc przez rząd amerykański. Płynęły one statkami do Polski, a tu z portów były rozwożone samochodami do zakładów pracy. Często się zdarzało, że taki samochód zajeżdżał na podwórko i bezpośrednio z niego  obdarowywano mieszkańców.. Krzyczeliśmy wtedy (dzieci) „Ciocia Unra przyjechała!”. Zrzucano nam słodycze. Pamiętam czarne cukierki – jak bryły węgla – ale pyszne!!! Rozbijaliśmy te bryłki  cukierków o kamienie  i jedliśmy! Pamiętam, co było w takich paczkach: papierosy, czekolady, smalec, boczek (taki do smarowania), konserwy, kiełbaski i coś takiego jak chleb (tak nazywali to dorośli, moja Mama, sąsiedzi) coś jak suchary…

       Jak już wspomniałam, miasto nie uległo dużemu zniszczeniu, więc już od pierwszych dni powojennych stało się bazą mieszkaniową wielkiej fali osadników napływających na Wybrzeże. Nie było jednak pracy, więc mieszkańcy wyjeżdżali w okolice Gdyni i Gdańska, wracając do domu wieczorem, stąd utrwaliła się nazwa Sopotu – „sypialnia” Trójmiasta. Mój Tata Mieczysław Kociemba pracował w Sopocie, miał prywatny warsztat, w którym produkował szczotki. Warsztat mieścił się przy ulicy Stalina 739 a. Nasze szczotki dostarczaliśmy do sklepów trójmiejskich.

       Chyba w 1947 roku miasto uzyskało linię tramwajową do Oliwy i trolejbusową do Gdyni. Pamiętam to, bo z tramwajem wiąże się moja mała przygoda. Wybrałyśmy się z Mamą do Oliwy. Stojąc na pętli tramwajowej, wsiadałam tylnymi drzwiami. Ponieważ wsiadałam – za Mamą – motorniczy nie zauważył mnie … nie zdążyłam wsiąść. Tramwaj ruszył, a ja pozostałam sama. Rozległ się płacz, lecz dzięki szybkiej reakcji jakiegoś pana w mundurze, który mnie chwycił i biegnąc, dosłownie wrzucił do środka, przygoda zakończyła się szczęśliwie, ale już nigdy nie lubiłam jazdy tramwajem i tak pozostało do dziś.

Cygański tabor

       Mieszkałam już wówczas na ulicy Stalina (dzisiaj Aleja Niepodległości). Ponieważ uczęszczałam wtedy do Szkoły nr 2 przy ulicy Jana z Kolna, wracając z koleżankami do domu, urządzałyśmy sobie zabawy na pustym wówczas placu porośniętym trawą – u zbiegu ulic Jana z Kolna i 3 Maja. Dziś w tym miejscu znajduje się kościół pod wezwaniem św. Michała Archanioła. Otóż, pamiętam, że w tym właśnie miejscu któregoś razu rozbili swój obóz Cyganie. Bardzo mnie to intrygowało. Codziennie podchodziłam coraz bliżej namiotów, aż któregoś razu zostałam zaproszona do wewnątrz. Zafascynowana zabawą, zapomniałam, że już późno i ciemno, trzeba wracać do domu. Spłakaną i zrozpaczoną położono mnie spać na macie, ale przedtem pomalowano mi ręce i nogi ciemną farbą, żebym wyglądała jak Cyganka. Po niedługim czasie zostałam odnaleziona, czy też sama wróciłam do domu o świcie – nie pamiętam. I tak skończyła się moja przygoda z Cyganami, choć dalej marzyłam o moich wędrówkach z taborem cygańskim. I pamiętam, że w tamtych czasach często z okna widywałam przejeżdżające wozy cygańskie.

Lody „Pingwin”

       Wrócę do innych  wspomnień – jak spacery po molo lub zjazdy na sankach z Łysej Góry (nie pamiętam, czy tak się wtedy też nazywała). Nie miałam własnych sanek, ale otrzymałam od koleżanki z mojej klasy – sanki uszkodzone.  Było podwozie i deska, ale cóż tam, fajnie się zjeżdżało… Radości nie było końca. Wracałyśmy mokre, ale szczęśliwe. W szkole też była doskonała atmosfera. Lekcje odbywały się regularnie, a na przerwach mogliśmy biegać po piaszczystym podwórku. Graliśmy w skakankę lub tzw. klasy, przesuwając kamyczek z narysowanej na piasku pierwszej kratki do następnej. Spacery po molo były urocze, tak jak i dziś… piękny widok na Zatokę, na Hel, stada mew i morze, morze… Lubiłam wpatrywać się w wodę - ot tak. Leżąc na plaży z zamkniętymi oczyma słuchałam szumu morza. Nazywałam to rozmową morskich fal. Na plaży były też najlepsze lody. Nosił je pan w białym kitlu w skrzyneczce przewieszonej przez ramię. Były pyszne – na patyku. Dobrze zmrożone i oblane czekoladą. Nazywały się „Pingwin”. Ich smak pamiętam do dziś.

Trzy razy TAK

       Dorosłym nie zawsze było lekko. Widziałam czasem zasępione miny rodziców i ich znajomych, słyszałam ciche rozmowy. Nastrój polityczny niczego dobrego nie wróżył. Pamiętam napisy na murach (ulice 3 Maja, Al. Niepodległości) „3 razy  TAK”. Były wielkie, malowane czarną farbą, rzucały się z daleka w oczy. Czytałam, ale nie wiedziałam, co to oznacza. Potem się dowiedziałam – przygotowania do wyborów  w 1947 roku. Chodziło o to, aby na wszystkie trzy pytania odpowiedzieć tak, jak chciały ówczesne władze: TAK. TAK. TAK.

Riwiera Północy

       Idę do mola przez Park Północny. Oglądając piękny drzewostan z jednej strony, a z drugiej strony – morze, przypomniałam  sobie, że w pierwszych latach powojennych mimo 130 lat tradycji zahamowane zostały w Sopocie funkcje uzdrowiskowo – rekreacyjne. Wiele willi i pensjonatów zostało wówczas  przeznaczonych na mieszkania i dla innych celów.  Początkowo gośćmi Sopotu byli sąsiedzi z Gdańska i Gdyni.  W organizowaniu turystyki pomagał ORBIS, który wtedy jako przedsiębiorstwo państwowe stawiał pierwsze kroki po wojnie, a w 1947 roku powrócił do działalności   Związek Popierania Turystyki, który koordynował ruchem turystycznym.

Czuję aromat żywicy, czuję też ostre, słone, pobudzające powietrze nadmorskie… czuję mój Sopot od sześćdziesięciu pięciu lat.

65 lat kocham to miasto.

*Praca konkursowa - Dominika Szweda, II Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Chrobrego w Sopocie