Pochodzenie
Urodziłam się w Niemczech. Moja matka była z domu Meissner, ale to byli Polacy. Ojciec Franciszek był bardzo zaangażowany w polskie teatry, prowadził aktywny tryb życia. Dziadek był też Polakiem, pochodził z Gniezna. Miał żonę, Mariannę, która była kucharką i klucznicą biskupa Laubnisa w Gnieźnie. Dziadkowie wyjechali do Niemiec za pracą. Tam urodziło im się siedmioro dzieci.
Pamiętam stamtąd święto 3 maja. Było bardzo uroczyście. Mama zawsze uszyła mi jakąś nową bluzkę, a dla siebie sukienkę z tego samego materiału. Dostawaliśmy chorągiewki i wychodziliśmy trzeciego maja nad brzeg jakiejś wody, a ojciec opowiadał nam historię Polski. To był piękny dzień dla wszystkich Polaków, a było ich dużo. Byli bardzo zjednoczeni, współżyli ze sobą. Ojciec prowadził tam teatr, prowadził przedstawienie „Damy i huzary”. Był bardzo zaangażowany i  miał przez to mało czasu dla domu. Mama miała troje dzieci – dwóch chłopaków i mnie. Prowadziła dom, ale była też zaangażowana w chóry. Tata prowadził chóry polskie, albo teatr. Pamiętam, że jak zmarł dziadek to cała Polonia brała udział w pogrzebie.
Zawsze jak były święta to pracowaliśmy z rodzicami dla inwalidów – kobiet, które straciły mężów. Dostawały na święta torebkę słodyczy i innych rzeczy. Pomagaliśmy rodzicom przygotowywać te torebki dla biednych. To był Związek Inwalidów Wojennych. To było jeszcze w Niemczech, ale dla polskich inwalidów. Ojciec założył tym kobietom związek, żeby mieli prawo być tam, prowadzić to. Strasznie dużo pracy w związku z tym było.
Do Gdyni przyjechaliśmy z Francji. Bo ojciec nie dostałby wizy w Niemczech, gdyby się nie zaangażował w kopalni francuskiej. Pojechał tam, żeby móc dostać wizę wyjazdową. On sobie ubzdurał, że on będzie Gdynię budował – bo to Polska będzie budowała. Więc przez Francję dotarliśmy do Gdyni. Od razu w Gdyni prowadził restaurację, tam też śpiewały polskie chóry. Po każdej próbie mieli prawo wypić piwo, o to ojciec już zadbał.
W Gdyni chodziłam do szkoły numer 1. Tam kierownikiem był Kamrowski. A pan Kortas był dyrektorem. Karski prowadził chór, pamiętam go, bo byłam zawsze związana z muzyką. Pamiętam go jako najlepszego dyrygenta szkoły.
 
II wojna światowa w Gdyni
II wojna światowa – pamiętam pierwszy dzień, samoloty wisiały nad niebem i bombardowały. Ojciec otworzył okno i powiedział – dzieci – wojna się zaczęła. Mieszkaliśmy w zakładach elektrycznych w Gdyni, tam ojciec dostał pracę i mieszkanie i tam otworzył to okno, a miasto było bombardowane. W czasie wojny byłam w Gdyni, pracowałam w tych zakładach. Ojciec poprzez dyrektora zdobył dla mnie pracę. Brat Henryk chodził do gimnazjum w Wejherowie – był najlepszym uczniem – złotymi zgłoskami na gimnazjum wisi dedykacja dla Henryka Jensiaka – pierwszego ucznia. Drugi brat Edward chodził do szkoły średniej w Gdyni. Na trzecie gimnazjum rodzice nie mieli już pieniędzy, więc ja chodziłam do pracy i do szkoły wieczorowej. To była prywatna szkoła, bo w czasie wojny nie mieliśmy szkoły, chodziliśmy po piwnicach się uczyć. Na ulicę – gdzie naprzeciw był kościół Serca Jezusa i kino (tam Mokwa miał wystawę w tym kinie). W szkole nie było dużo uczniów. Bali się Polacy, bo jak się o tym ktoś dowiedział to oni brali i strzelali. Cichutko bardzo było z tym chodzeniem.
Śpiewałam już jak byłam dzieckiem. Z rodzicami zawsze wszystkie kolędy i polskie pieśni, matka i ojciec nas uczyli. A musieliśmy też polskie wiersze deklamować i śpiewać. Rodzice prowadzili zawsze chór polski, więc zawsze wszystkie pieśni w domu zostały, dzieci też śpiewały. A ich zaangażowanie było wielkie, więc naturalnie dzielili się tym z dziećmi.
Pracowałam w Gdyni w elektrowni, a w szkole kierownik Kamrowski miał ? babcię, która pochodziła z Warmii, była babcią Kamrowskich do niej chodziłam na fortepian do Sopotu.
 
Okres powojenny w Sopocie
W pierwszych dniach po wojnie do kina Warszawa przyjechała delegacja – tam była taka audycja i tam śpiewałam z chórem. Dostałam wtedy 50 złotych gratis. Śpiewałam Halkę, dla mnie to był wielki wyczyn, a oni uważali że to jest taki prymityw. Dali mi te 50 złotych i powiedzieli, że w Sopocie otwierają szkołę muzyczną – idź tam do Maurycego Janowskiego, otwieramy Instytut Muzyczny. Więc pojechałam do Morysia, on był moim pierwszym profesorem. To był Instytut Muzyczny i tam chodziłam, a potem był egzamin do Wyższej Szkoły Muzycznej, była na Grunwaldzkiej 5. Pieszo chodziłam z Gdyni do Sopotu jak nie było akurat autobusu, a ciężko chodziły. Taki był mój los – do szkoły chodziłam z zamiłowania, a pieniędzy niestety nie było. Ale byłam szczęśliwa. Profesor zdobył potem pierwszą nagrodę w Anglii.
Ponieważ miałam dużo pieśni polskich w repertuarze przez motywację rodziców – więc jak trzeba było zaśpiewać to zaraz mnie brali. Stefan Śledziński był pierwszym rektorem szkoły. Bardzo lubił dyrygować i udzielał się, często mnie angażował, bo ja znałam te pieśni. Irena Jensiakówna – sopran. I tak się zaczęło moje śpiewanie.
W Sopocie był Dom Polski i Stefan Śledziński ćwiczył tam, prowadził próby. Śpiewaliśmy pierwszy koncert w Sopocie – pamiętam kino na Marszałkowskiej(?) Pierwszy koncert był, to śpiewałam pieśni Nowowiejskiego, a koncert prowadził Stefan Śledziński, rektor Polskiego Gimnazjum, na Grunwaldzkiej 5.
Miałam oparcie w Betlejewskim Wacławie, był w Serca Jezusa organistą, polskim organistą. Potem pojechał do Ameryki. Jego siostry były tam zaangażowane polityczne, zapłaciły mu za bilet, bo tu się kroiły nierówności polityczne i one żeby go nie stracić zapłaciły mu za bilet i zabrały go do Ameryki. Aktywnie prowadził tam polskie chóry. Ja go znałam, bo chór często występował w kościele, a tam był organista; choć to tak było w tym czasie – Ave Maria i koniec.
Będąc w szkole dawałam koncerty szkole z Walentynowiczem – profesorem i skrzypkiem, który potem prowadził Kulkę; zdobył pierwszą nagrodę na międzynarodowym konkursie. Tworzyliśmy takie trio. Prowadziliśmy koncerty szkolne, jeździliśmy po szkołach – aż do Lęborka doszliśmy – w Gdańsku, Gdyni i po drodze wszystkie szkoły odwiedzaliśmy. To była praca dla szkoły. A praca dla pieniędzy – to ciągle w zakładach elektrycznych, pracowałam 3 godziny, mogłam więc chodzić do szkoły i pracować.
W czasie przerw to odprężyć się chodziło się na molo – tam i z powrotem. Właściwie to aktywnie to tylko te spacery, czasami do Grand Hotelu ktoś nas zaprosił na obiad. Nie było czasu na opalanie się.
Śpiewałam pierwszy koncert po wojnie w Operze Leśnej. Wtedy Gdynia przejęła operę. Bolek Lewandowski – dyrygent – ja mam wciąż afisze z tego pierwszego koncertu.
Byłam sekretarką biura koncertowego w Gdyni u księdza Mieszkowskiego przy Świętojańskiej. A potem przeszłam do Serca Jezusowego, ale byłam przy Panny Maryi sekretarką – biura koncertowego, ale właściwie kościelnego. Tam załatwiałam sprawy, opisywałam wszystkie pogrzeby itp. które ludzie mieli. Byłam bardzo wziętą dziewczyną.
 
Ślub w Sopocie
Mój mąż, Jurek – przyjechał po wojnie do matki, która mieszkała we Wrzeszczu na ul. Kościuszki, a jej córka Zosia z mężem w Gdyni. On był w czasie wojny w niewoli, pracował. Był bardzo ciężko chory, umarł prawie i nikt się nie zorientował i wsadzili go już do kostnicy. Przypadek sprawił, że lekarz zrobił obchód i sprawdził mu puls – okazuje się, że puls był! Lekarz pytał jak mogli tak zrobić!? Zabrali go do szpitala, to było w Niemczech, potem go zwolnili i przyjechał do Polski. Chodził do Gdyni do Szkoły Morskiej. Siostra Jurka Zosia miała stamtąd męża. I tam też poznałam Jurka na jakimś balu. Potem on dowiedział się, że jestem na koncercie i przyszedł, a potem zabrał mnie na kolację i tak się zaczęło. Ślub wzięliśmy w Sopocie, bo tam banki otworzyły jakiś taki kącik, za pieniądze bankowe – to trzeba było spłacić – dostaliśmy miejsce na wybudowanie domu. Tak się zaczęło, że wzięliśmy ślub w Sopocie u księdza Gruczy, bo on był zaprzyjaźniony z moim domem. W czasie wojny jeździliśmy do Kościerzyny, do Kartuz – tam chowaliśmy swoje dobra, rzeczy, wszystko co można było przed wojną uratować to wywoziliśmy na Kaszuby. I z księdzem w związku z tym byliśmy zaprzyjaźnieni, w czasie wojny robiłam koncerty dla przyjaciół. Ślub brał też wtedy brat Henryk, a mówiono że lepiej żeby dwie pary nie brały ślubu. Więc Henryk brał w Gdyni w Serca Jezusa, a ja w Sopocie u księdza Gruczy. Dzień po dniu. Po naszym ślubie ksiądz urządził obiad, przygotował mi wszystko, bo w czasie okupacji to ja jeździłam do Kościerzyny, Kartuz i dla naszych przyjaciół robiliśmy koncerty polskiej muzyki i oni się w ten sposób chcieli się zobowiązać i w zamian za to zrobił mi ten obiad weselny. Byłam bardzo wdzięczna, bo zaprosiłam wtedy gości. Borchardt był na moim ślubie. On był rektorem szkoły, do której chodził mój mąż.  Suknię miałam wyjątkowo czarną, z francuskiego materiału jedwabnego. W czasie wojny Jurek gdzieś się zakręcił i z myślą o mnie kupił mi czarny atłas. Pani Smosarska(?) uszyła mi ją wtedy, a szyła ekstra wyjątkowe suknie, znana była. Nosiłam tą suknię potem też na koncerty. Choć sukienki na koncerty zawsze miałam, bo ludzie mi wszystko przynosili. Ja nie musiałam kupować niczego.
Moja mama miała ślub w czarnej sukni – bo zmarł jej narzeczony w pierwszym dniu wojny i wtedy ona wyszła za mąż za brata tego narzeczonego. To była wojenna żałoba, więc ona wzięła w czarnej sukni ślub. Ja więc na pamiątkę przeżyć matki wzięłam też tą czarną sukienkę – choć ona była prześliczna. Zupełnie inny to był ślub. Ja byłam już znaną osobą, lubili mnie ludzie i dlatego pojechałam na ślub swój w trolejbusie, żeby nikt nie wiedział, bo ludzie by pognali pieszo na ten ślub, a ja chciałam by był skromny i intymny. A przez pamięć na cierpienia matki ubrałam czarną suknię. Przygotowałam ten ślub inaczej, wszystko się udało.
W Gdyni miałam mieszkanie, ale bankowcy jak wybudowali te mieszkania to po zapłaceniu trzeba było płacić jakiś czynsz, opłaciłam ile mogłam i wybrałam siódmy numer – ostatni dom na ulicy Piaskowej. Tam urodziła się córka Monika, siostra Bellek (?) przyszła mi pogratulować w szpitalu. Zawsze śpiewałam u nich w kościele. Potem przeprowadziłam się z Gdyni do Sopotu i tu już osiedliśmy i mieliśmy swoje zatrzymanie prawie do dzisiaj.