Smolna i rodzinne historie

Historia miejsca, gdzie mieszkam sięga 1112 roku. Tutaj przy ul. Smolnej znajdowała się cegielnia, gdzie robiono cegły, z którego budowano klasztor oliwski. Sopot i Oliwa to w tamtych czasach było bagno. Więc można powiedzieć, że Sopot zaczął się właśnie w tym miejscu, gdzie my jesteśmy. Gdy Jan III Sobieski jechał na Wiedeń to nasz przodek Spierow, po którym mamy nazwisko stanął po jego stronie. Za to dostał potem tą cegielnię. Gdy pod koniec XVIII wieku nastały tu Prusy to Polacy zostali wyrzuceni z tej kuźni i zamieszkali w Pręgowie. Prawie 100 lat tam rodzina mieszkała. Gdy Napoleon poszedł na Moskwę, to wtedy wrócili tutaj na swoje. Mój pradziadek wtedy dostał tą ziemię z powrotem. On palił tu cegłę, z której zbudowano latarnię morską na Hel. Zimą woził ją po lodzie (bo to było krócej - 32 kilometry). Mam jeszcze jedną cegłę, którą wtedy wypalił. Mój pradziadek, gdy umarł został pochowany w Oliwie w klasztorze. Mój dziadek Teodor, z którym ja bardzo byłem związany i zawsze z nim rozmawiałem, opowiadał mi o tych historiach.

Mój dziadek, gdy miał 12 lat został sierotą. Zarządca cegielni sprzedał dzieci do Ameryki – 3 chłopaków, mój dziadek najstarszy i dziewczynę4 lata miała. Odpływali z Gdańska żaglowcem i pod Nowym Portem razem z siostrą dziadek zeskoczył do wody i uciekł. Statek popłynął dalej, a oni się wyratowali. Dotarli potem do Pręgowa, tam byli jeszcze nasi krewni. Na wsi dziadek od razu musiał pracować, zarabiać na siebie i swoją siostrę. Pozostali bracia popłynęli tym statkiem, jeden uciekł w Kiel, a drugi dopiero w Ameryce w Detroit. Dziadek na wsi poznał moją babcię. Mieli pięcioro dzieci. W 1920 roku dopiero, gdy nastało Wolne Miasto wrócił tutaj z powrotem do Sopotu. Tutaj mieszkał mój ojciec i ja od urodzenia.

Czas wojny

Pamiętam 1 września z Polski przeleciały 3 granaty, ale tylko jeden z nich eksplodował. Polska była wtedy za Kolibkami. Jeden granat potem odnaleźliśmy, ale to już po wojnie. Ciotka – siostra ojca wzięła wtedy swoją córkę i moją siostrę i pobiegły się schować do klasztoru w Oliwie. A ja pobiegłem za nimi. Pamiętam, że patrzyłem tam na obraz Serca Jezusa – bo znałem go z domu. Tam dużo osób się modliło, żeby wojna tu do nas nie dotarła. Ale ja nie chciałem tam siedzieć z tymi modlącymi się babami i zacząłem sobie chodzić po klasztorze. Znalazłem otwarte drzwi i za nimi stało dużo książek. Złapał mnie mnich i pyta co ty tu robisz – a ja że chcę sobie czytać. I on się zdziwił, że ja taki mały, a umiem czytać.

Na naszym polu też była artyleria ustawiona i też strzelali w kierunku Kamiennej Góry. Ten statek Schleswig-Holstein co stał w porcie też ją ostrzeliwał. Gdzie mu się podobało, jak to się mówi, bo daleki zasięg miała jego artyleria. Z tego dnia pamiętam, że poszliśmy do kościoła, jak wróciliśmy to już wszędzie było wojsko, Niemcy obstawili te tereny. Zrywaliśmy śliwki, bo wtedy były dojrzałe i zanosiliśmy w koszach dla żołnierzy, żeby mieli co jeść. A dwa czy trzy dni później wszyscy Niemcy pojechali dalej. Także później już nie było wojska.  SS przejęło teren obok nas, postawili duży drewniany płot dla Gestapo. I to była nasza granica. Tam było wojsko, a tu byli cywile. Mieszkaliśmy na terenie przylegającym do płotu SS, ale granicą była dopiero ulica Smolna. Więc jak SS chodziło na patrole, zawsze z rana i z wieczora, to oni szli drogą dookoła. Byliśmy na terenie zamkniętym. Mieliśmy dobrze, bo złodziei u nas nie było, ale jak już chciałem kolegę zaprosić do domu to nie mogłem, bo na dole była brama i wartownik stał i nikt nie mógł do nas przyjść.

Potem przez płot pomiędzy naszym ogrodnictwem, a terenem Gestapo kradłem puszki. Oni [naziści] truli więźniów chlorkiem wapna i zostawały im puszki po tym, takie na 2,5kg. Używali tego, żeby niszczyć ciała jak były w ziemi. A puszki rzucali za barakiem. Wziąłem wędkę, magnez od dynamo i od nas z drzewa łowiłem te puszki ponad płotem.  Jak dziadka nie było to zaniosłem je do kuźni i dużym młotem spłaszczyłem, że puszka była jak kartka papieru. I tą blachę włożyłem między zeszyty, bo nas nie kontrolowali na bramie, ale nie mogliśmy niczego wynosić. I te blachy wyniosłem i handlowałem tym. Sprzedałem między innymi francuskim więźniom z obozu jenieckiego za czekoladę. Ale musiałem tak handlować, żeby żołnierze się nie zorientowali. W szkole był skup i tam trzeba było oddać, ale ja handlowałem, więc byłem przestępcą. I na tym sobie dorabiałem, a nikt się nie dowiedział, że ja to kradłem, a oni się głowili jak one znikają. Nikt nie pomyślał, że ja zza tego baraku wędką je wyciągam. To była taka biała blacha. I mój dziadek mnie kiedyś złapał z tą puszką w kuźni. I mi wytłumaczył, że trupy się posypuje tym chlorkiem i że potem nie ma śladu, bo się ciało rozkłada.

Praca w ogrodnictwie

Nad morze pływać chodziliśmy bardzo rzadko, z trzy razy byłem. Nie mieliśmy czasu. Już jak byłem małym dzieckiem musieliśmy pracować w ogrodnictwie, które prowadził przy domu mój ojciec, plewić, albo podlewać. Od 4-5 lat się pracowało. Moja siostra nieraz płakała, bo musiała sadzić w ziemi i wtedy miała brudne paznokcie. Poszła do szkoły i dostała lanie za te paznokcie. I była zbuntowana, że ta nauczycielka ją biła za brudne paznokcie. Więc poszedłem do dyrektora, a też byłem takim małym brzdącem i mu mówię, że mam żal do nauczycielki, że moją siostrę bije. A on na to: „u nas się nie bije”. Ja mówię, że przyszedłem w sprawie siostry, która jest bita przez nauczycielkę. I on, żebym powiedział o co chodzi. I mu mówię, że my musimy pracować w naszym ogrodnictwie. Wtedy on poszedł do tej nauczycielki i jej powiedział, że nie wolno dotykać dzieci ogrodników. I odtąd mogłem mieć brudne paznokcie i nikt mi nic nie robił. W Niemczech było tak, że ten kto pracuje ten jest dobrym człowiekiem.

Mój dziadek już od 1918 roku pracował w wojsku, koszary były we Wrzeszczu na Słowackiego i on musiał dwa razy w tygodniu jedną furę gnoju zabrać od nich. Słomę wozili z Kaszub z pola, a gnój musiał zabierać. I mieliśmy takie wygnojone pole u nas, gdzie tam rosły wielkie kalafiory,  sześciokilowe kapusty i marchewki na pół metra, bo mieliśmy dość gnoju. My mieliśmy zawsze nadprodukcję wszystkiego, tak żeby dla wszystkich starczyło. Dla złodzieja, do oddania na kontyngent, i jeszcze dla nas i dla innych. Więc mama jak szła do urzędu, to brała coś ze sobą, bo wtedy się łatwiej rozmawiało. Bo niczego nie było. Mieliśmy dużo owoców, i nosiłem je do biskupa do klasztoru, bo oni też mieli zapotrzebowanie, oczywiście potajemnie, bo to było nielegalne. Urzędnikom dawaliśmy, biednym dawaliśmy. W czasie wojny, chyba w 1942 roku mój ojciec postawił przy bramie na dole kiosk, z taką klapą, którą się otwierało na zewnątrz, na ulicę dwa razy w tygodniu w środę i sobotę rano i mama sprzedawała nadwyżki. I zawsze przychodzili ludzie i kupowali. Matka nie musiała odcinać kartki, bo się z tego nie rozliczaliśmy. To co było w nadprodukcji to mogliśmy sprzedać. I dlatego ludzie nas lubili. Na przykład ci z SS to byli groźni dla wszystkich, a to byli wszyscy moi koledzy. I przychodzili zbierać u nas, a ja przecież nie szedłem tego zameldować. Mieliśmy wszystkiego zawsze więcej.

W czasie wojny dostaliśmy do pomocy w gospodarstwie Ukraińców. Moja matka dostała dwie dziewczynki, dziadek dwóch chłopaków, sąsiad też kogoś, ich było dużo. I oni mieszkali w takim baraku w ogrodzie. Im nie można było wychodzić przez te trzy lata poza nasze ogrodnictwo, tylko tu mogli być. Ukraińcy sprowadzili ich do pracy. Ojca nie było, bo był w wojsku, więc dali nam przymusowych pracowników. Różnie z nimi było. Jedna dziewczyna była miła, inna wredna. Rozmawialiśmy z nimi po ukraińsku, bo ja się uczyłem ruskiego w szkole, więc nie miałem problemów. Choć dużo z nimi nie rozmawialiśmy, może to przykro mówić, ale nawet wśród dzieci istniała wrogość między narodami. To było odczuwalne na przykład w szkole. Ja nie miałem kolegów, bo ja byłem obrońcą sprawiedliwości, bo mnie dziadek tak nauczył. On, jak by nie był buntownikiem, to by nie żył. On zawsze musiał uciekać, albo się buntować. No więc mnie koledzy w szkole nie lubili, ale byli też tacy co mnie uwielbiali.

W trakcie wojny mówienie po polsku było zabronione. Moja matka rozmawiała po Kaszubsku, ale tak żebyśmy nie słyszeli. Wujek Leon, jej brat który na Westerplatte służył potem u nas 1,5 roku był, mieszkał w baraku i pracował. Ale oni wszyscy mówili po niemiecku, bo te tereny zanim Polska powstała w 1920 roku były niemieckie. Tylko ksiądz mówił po polsku. Nie było ani urzędów polskich, ani szkół. Mówienie w szkole też było obowiązkowe po niemiecku. U nas było dwóch Polaków, ja nie miałem z nimi styczności, ale przy jakiejś okazji ich wykreślili i się wtedy dowiedziałem, że to byli Polacy.

Żydów wcześniej też u nas było, ale wcześniej przestali istnieć, oni albo wyjechali, albo zostali wysiedleni. Od czasów Kryształowej Nocy Żydzi już nie mieli co tu szukać, byli wrogami.

Spotkanie z Hitlerem

Była taka sytuacja 19 września, jak Polska jeszcze walczyła, że Hitler przyjechał i mieszkał w Sopocie. I on przyjechał tu do Sopot z oficjalną wizytą, z całą tą hołotą, gdzie krzyk, wszyscy w mundurach. I przyszedł tu do dziadka, bo razem walczyli pod Verdun w I Wojnie Światowej. Anglicy strzelali gazem, a mój dziadek, który był marynarzem i którego statek został zniszczony, musiał z Odessy jechać pociągiem sanitarnym z Schwarzwaldu do Niemiec na leczenie, bo miał rękę urwaną. Po drodze jechali przez dolinę Verdun, to jest między Francją, a Belgią. I tam pociąg został trafiony przez granat, i maszynista zginął i pociąg stanął na polu. A ten gaz był taki, że zalegał w rowach. I w tych rowach właśnie Hitler był, ale jeszcze jako żołnierz. I mój dziadek uratował tych ślepych od gazu, mimo że tylko lewą rękę miał do dyspozycji. I potem dalej stali i się robił wieczór, tam ciągle strzelali. I dziadek wsiadł do maszyny, do lokomotywy, uruchomił ją i odjechał. Potem jakiś kolejarz go zluzował i dojechali do Kleinkirche w Schwarzwaldzie, gdzie był szpital do którego mieli dojechać. I dziadek nie mając ręki, nie mógł pracować, więc opiekował się tymi rannymi. I jak byli już w tym lazarecie to jeden żołnierz (to był Hitler) go zatrzymał za rękę i chciał księdza, żeby się wyspowiadać. A mój dziadek był marynarzem w marynarskim mundurze, a tamten dotykając go myślał, że to jest ksiądz, kapelan. No i musiał tą spowiedź wysłuchać. I tamten mu opowiadał przez całą noc swój życiorys, życiorys Hitlera. I to nie ten życiorys, który jest w „Mein Kampf” tylko zupełnie inny. I po jakimś czasie, bo byli tam z dwa miesiące, Hitler już widział na oczy i rozpoznał mojego dziadka i się zaprzyjaźnili. Mój dziadek był przeciwny hitlerowcom. I potem po jakimś czasie przyszedł sąd wojskowy i postawili go pod mur, żeby zastrzelić za dezercję, że on uprowadził z frontu żołnierzy. Nieważne, że to byli ślepcy i ranni, ważne, że żołnierze. Regulamin złamał. I za to został skazany na śmierć. I Hitler już wtedy był buntownikiem i zorganizował bunt i oni wszyscy chorzy stanęli między tymi co mięli strzelać, a tym skazanym i nie pozwolili wykonać egzekucji. I oni załatwili mu wariackie papiery, że jest wariatem. W wojsku jest tak, że wariata nie można traktować jak przestępcę. I on dostał te papiery i musiał wojsko opuścić. I wtedy przyjechał do Gdańska z powrotem. I dwa lata później wojna się skończyła i Hitler założył tą swoją partię.

 I w 1939 przyjechał dziadka odwiedzić, ale nieoficjalnie. Przyjechał samochodem osobowym zamkniętym, jakimś Adlerem czy jakimś, i podjechał pod naszą bramę. Byłem w tym ogrodzie, taki mały berbeć. A dziadek miał takie dwa wilczury duże. Ja stałem, ten do bramy doszedł i psy rzuciły się na niego. A Hitler tak stanął jak słup przy bramie i patrzył na tego psa. Tak długo na niego patrzył, aż pies ustąpił mu drogę. Otwiera bramę, pies poszedł powąchał mu nogę, spodnie, rękę i odszedł na bok. No to on wszedł od bramy, do mnie było z 10 kroków i się mnie pyta czy mój dziadek jest. A ja się dziwiłem, że on zna mojego dziadka. Bo ja wiedziałem, że to jest wódz, tam przy bramie stało chyba z trzydziestu tych z SA, oni od razu chcieli szturmować, a Hitler kazał im czekać i sam poszedł do góry. Ja pokazuje mu - tam jest dziadek. I poszedł i z dziadkiem przywitał się po bawarsku. A dziadek mu odpowiada: Po co tu przyjechałeś? A Hitler mówi: Jestem ci tego winny, bo uratowałeś mi życie. A dziadek mówi: Ty też mi życie uratowałeś i jesteśmy kwita. I odwrócił się. A Hitler coś zaczął mówić, że mają przecież tajemnicę, a dziadek nie odwracając się powiedział: Ja wszystko zapomniałem, ja mam dość wojny. A Hitler stoi i jeszcze gada coś, a stał od niego trzy metry. I dziadek miał w lewej ręce gorący pręt i mu go pokazał i powiedział: Odejdź. I on odskoczył na bok, cofnął się i ja go chwyciłem za nogę. I powiedziałem: Mój dziadek cię nie lubi, ale ja mogę ci służyć. Albo raczej: Ja mogę być twoim służącym. No i on mnie wziął na ramie, podniósł, posadził, ja go objąłem wokoło głowy i idziemy na dół do bramy. I tam stoją ci żołnierze i nie wiedzą co się dzieje. Przecież ich partia była silna, a dziadek należał do mniejszej przeciwnej partii, która później zginęła pod wpływem hitlerowskich rządów. I Hitler wsiadł do samochodu i odjechał. I wszyscy pobiegli za nim. A przed bramą zostało z czterech ludzi i ja słyszałem jak oni mówili: Jak Hitler może rozmawiać z takim reakcjonistą, coś tu nie gra. I Hitler jeszcze odjeżdżając powiedział do nas: Jutro przyjdziecie wszyscy na Eintopf [jednodaniowy obiad] do mnie o 12. Następnego dnia ja się ubrałem w ten strój tyrolski z szelkami, jak to górale mają i w tym stroju poszedłem do Sopotu. A tam wszyscy byli w mundurach, wojsko SS, SA, żaden cywil. Ja się nie mogłem dostać do sądu, bo mnie nie przepuścili. Więc pobiegłem dookoła przez elektrownię i przez płot się dostałem na teren. Akurat była 12 i Hitler wychodził z sądu. A ja między nogami tych SA wpadłem w otwarty korytarz. To był taki korytarz od wejścia sądu do bramy przy ulicy. I w tym momencie przyjeżdża burmistrz od góry, a Hitler wychodzi z sądu, a ja wpadłem między nimi na ziemię. Złapali mnie podnieśli, a Hitler patrzy i mówi: Zostawcie go, to mój Heinrich. Posadzili mnie na ławkę pierwszą, na rogu, dali mi zupę i jadłem ten Eintopf. W międzyczasie musiałem się posunąć, więc byłem z jednej strony, a Hitler z drugiej i mi się to znudziło. Byłem najedzony i chciałem dalej biegać. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, więc pod stołem między nogami wyszedłem do płotu i przez niego przeszedłem. Tam stali żołnierze pilnując czy nikt się za bardzo nie zbliża więc tam wbiegłem w tłum ludzi i wróciłem do domu. Matka była wściekła, że byłem brudny jak świnia, jak to się mówi. I następnego dnia musiałem iść do szkoły. Siostry mnie ciągnęły, bo ja nie chciałem iść do szkoły, ale byłem już wpisany jako uczeń. No więc jest 8 godzina, wszyscy stoimy przed szkołą, bo wtedy w Niemczech był taki porządek, że klasy się ustawiały na placu i klasami wchodziły do szkoły, nie tak jak teraz, wszyscy biegają. Chcemy wchodzić, a ktoś mnie wyciąga z klasy i stawia przy dyrektorze. I on mówi do wszystkich, a to z 500 uczniów było wtedy: Mamy szczęście, że w naszej szkole jest młody przyjaciel naszego wodza. Na cześć wodza wszyscy trzy razySieg Heil” wrzeszczą. A ja byłem taki wściekły. I wtedy od razu na pierwszej przerwie już miałem kolegów. Ci z Hitlerjugend, co byli w mundurach chcieli, żebym ja z nimi po ich stronie szedł, do ich klasy, ławki. A najgorsi to byli ci kaszubi i gdańszczanie, bo to wszystko było buntownicze, choć my nie byliśmy za Niemcami. I była taka wojna tam. Ja nie miałem przyjaciół, tylko samych wrogów.

Jakiś miesiąc później byliśmy w klasie na dużej przerwie i ktoś pociągnął dziewczynę za warkocz, aż płakała. Więc ja poszedłem do tego kto to zrobił, zamachałem i ręką mu w twarz dałem. I on przeleciał przez ławkę i spadł, a akurat wchodził nauczyciel. No i ten mnie wtedy wziął, sciągnął kij bambusowy z tablicy i mnie chwycił za lewą rękę. Jak usłyszałem świst to przesunąłem rękę i sobie uderzył w kolano. Teraz się wściekł i tak mocno mnie trzymał, się zastawił, ale jak słyszałem, że rusza, to popchnąłem moją rękę i on przez swoją rękę przerżnął tym bambusem. Krew leciała, poszedł na korytarz i zaraz dyrektor przyszedł i mnie wziął ze sobą. Ale dyrektor to był rozsądny człowiek i się mnie spytał co się tam stało. Więc ja powiedziałem, że jeden chłopak ciągnął dziewczynę za włosy, więc go uderzyłem. A dyrektor pyta co z tym kijem. A ja, że nie wiem co z tym kijem, nauczyciel się sam uderzył. No i dyrektor nic nie powiedział, ale ktoś z nauczycieli powiedział: Najlepiej go do Stutthofu odesłać. A ja byłem taki pyskaty, więc powiedziałem: To się tam zobaczymy, ja powiadomię Hitlera i się tam zobaczymy. I dlatego mnie w szkole nie lubili.

Szkoła Canarisa

Chodziłem w czasie wojny do takiej specjalnej szkoły przy Wyścigach, stworzonej przez admirała Wilhelma Canarisa, współdziałacza Hitlera. On był od szpiegostwa, wywiadu. I ta nasza szkoła była pod jego nadzorem. Uczyliśmy się technik wywiadu, co kto mówi, jak donosić, takie przeznaczenie mieliśmy. Było nas 33 chłopaków i SS nas karmiło, a mama była zadowolona, bo nie musiała wydawać kartek na jedzenie dla mnie. O 12 musiałem się zwalniać, żeby iść pracować i dzięki temu nie chodziłem na zbiórki w szkole. Potem jeszcze zwolniłem brata ze spotkań w szkole, podpisałem fałszywy dokument. Ukradłem jeden taki dokument, sobie wsadziłem pod koszulę, bo mieliśmy mundury bez żadnych kieszeni. A moja starsza siostra już wtedy studiowała i podrobiła podpis. I jak brat musiał iść na zbiórkę to ja podszedłem do tego oficera prowadzącego i spytałem czy umie czytać. On chciał to wziąć, a ja mu nie pozwoliłem i powiedziałem, że jak umie czytać to niech czyta. I tam było napisane, że jestem nietykalny dla wszelkich władz i jak masz jakieś wątpliwości to zwróć się pod ten a ten numer do Gestapo. I potem dałem tą kartkę bratu i on ją pokazał i już też więcej na zbiórkę nie musiał iść. A tam mieliśmy służyć, rączkę do góry podnosić i chwalić Hitlera. My tam chodziliśmy głównie rozrabiać, szukać gdzie by można coś ukraść. Dlatego załatwiłem, żeby matka go mogła zwolnić i on pracował w Oliwie w innym ogrodnictwie, razem z Ukraińcami.

Niedaleko nas na Smolnej 2 mieszkał kwatermistrz z rodziną. Chodziłem do szkoły z jego córkami. Raz mnie zaprosili w niedzielę na kawę. A ja powinienem był być wtedy na zbiórce Hitlerjugend. Siedzę u niego na werandzie i widzę, że idą po mnie, no bo uciekłem i chcą mnie dać pod sąd. Jeden z SS, jeden Hitlerjugend nasz chorąży i nasz dzielnicowy. Więc wołam: Guten Tag Oberförster! I on mnie widział i do pozostałych mówi, że to ten. I podchodzą do tej altanki i do tego oficera mówią, że po mnie przyszli. A ten oficer do nich: Trzy kroki stąd, bo zaraz zastrzelę! A jeśli będziecie o nim źle mówić, albo prześladować to osobiście wsadzę was do więzień. I oni poszli i już się mnie bali, wszyscy wiedzieli, że jestem po ich stronie. I po wojnie mi to wypominali ludzie. Jeszcze krótko przed 1990 rokiem byłem w urzędzie miejskim tam słyszałem: „To jest ten, który ludzi do obozu wysyłał”. Tak to ludzie pamiętali. Chociaż ja nikogo nie wysłałem, ani nic złego nie zrobiłem, ale tak do mnie przylgnęło, że ja to ten wróg całości.

Koniec wojny

Pod koniec wojny ciągle musieliśmy pracować. Mieliśmy o tyle dobrze, że nie musieliśmy iść na front. Ojciec był za karę przeniesiony, więc już jego nie ruszali, dziadek był stary, bo służył w I Wojnie Światowej, mój brat po pokazaniu tego podrobionego listu miał spokój, już go nie pytali nawet o nic, mnie też nie szukali. I wojna przebiegła. Mnie chcieli wziąć na statek Gustloff do „Ein-mann-torpedo”. To taka torpeda, gdzie jeden człowiek wsiada i zostaje wypuszczony na morze i celuje w obcy statek. Do tej grupy należałem, ale nigdy w akcji nie byłem, nikogo nie zabiłem. W marcu 1945 roku byłem z dziadkiem po gnój i właśnie w tym czasie mieliśmy jechać na statek Gustloff, ale mnie nie złapali. Także utonęli sami beze mnie. Moich kolegów dwóch czy trzech z klasy płynęło tym statkiem. Mieli kabiny przy wale transmisyjnym, pod poziomem morza. Ja się tego bałem i dlatego uciekłem. Tu sąsiadów córka przyszła do mojej siostry i powiedziała jej: jedź z nami na statek, bo tu Rosjanie przyjdą i nas wszystkich wymordują. A bilety mieli, bo się znali z oficerami. A siostra powiedziała, że nie jedzie i dobrze, bo tamci wszyscy zginęli.

Jak się zbliżał front to my nie uciekaliśmy, my byliśmy w domu. To ci z Prus Wschodnich musieli uciekać, bo Ruski zajęli ich teren, ale tu było Wolne Miasto. To dopiero Polacy po wojnie łamali konwencję genewską, bo nie mieli prawa nas wysiedlić, bo my byliśmy Gdańszczanami. Kaszubów też nie mieli prawa wysiedlać, a wysłali wielu aż koło Władywostoku, na Kamczatkę.

Ja się ukrywałem 3 dni, jak oni łapali 23-24 marca. Schowałem się na dachu klasztoru w Oliwie. Tam sobie znalazłem książkę i przez dwa dni czytałem o historii tego miejsca. Książki były porozrzucane, leżały w wodzie i mokły. Więc jedną sobie wziąłem. Na dole byli Ruscy i chcieli nas wyłapać, nie udało im się, ale i tak nas później wywieźli.

Przestałem się ukrywać i normalnie chodziłem, musiałem jeszcze dwa dni pracować jako tłumacz w komendzie w Orłowie. Ale w 1945 roku zostaliśmy wysiedleni. Przez Polaków, którzy tu się zachowywali jak zdobywcy. Dziadka wywieźli do kopalni uranu w Harzu, pod ruskim nadzorem, a ja uciekłem do lasu. To wszystko było nielegalne, w nocy nas wysiedlali. Ruski potrzebowały tam ludzi do roboty, a Polacy zrobili z nimi umowę, że dostarczą im Polaków z Ukrainy, a za to Polacy dostarczą SSmanów i Niemców. A Polacy zrobili inny interes, wypuścili swoich Polaków tu w Polsce, łapali Niemieckie kobiety i wysłali je do kopalni uranu. A Ruski byli wściekli na Polaków, bo im obiecano ludzi do pracy, a przysłali im kobiety i dzieci. Dziadkowi się udało chyba w rok po wojnie wrócić, ale kobiety tam zostały. Większość tam poumierała, tam mało kto jest, tylko wnuki żyją. Babka tam gotowała dla Ruskich, ciotki też pracowały, na początku przez pierwsze lata, a potem się wyzwolili, bo Ruscy się wycofali, jak powstało DDR, wtedy to był już normalny angaż pracy, tzn. nie było już niewolnictwa.

Mnie złapali w lipcu i byłem 3 lata w Rosji, dopiero 28 kwietnia 1949 roku wróciłem tutaj. Dziadek już wtedy wrócił, a ojciec tu był cały czas, tylko się ukrywał. Wróciliśmy do ogrodnictwa, nic nie było zniszczone, tylko ten dom, ostrzelali go 23-ciego rano. Na górze siedział jeden z karabinem maszynowym, a Ruski przyjechali od ulicy Reja i myśleli że to on strzela znad naszego dachu i ostrzelali. A my wtedy byliśmy w piwnicy, która była zabezpieczona drągami, że jak gruz spadał to nas nie zasypał. Ten dom jeszcze stoi, ja tam mieszkałem. W 1960 roku sobie odbudowałem go, ale że był za zimny, a wtedy jeszcze miałem żonę i dzieci, to wybudowałem nowy.

Gdy po wojnie ojca złapali Polacy to poszedł do sądu – matka złożyła protest – że my nie byliśmy przeciw Polakom. Matki bracia – pięciu ich było, wszyscy byli w czasie wojny w polskim wojsku! Mój ojciec był celnikiem i w 1941 roku został wysłany na granicę między Gubernią i Rzeszą. Planowano tam zrobić łapankę. Mój ojciec o tym usłyszał, bo w ich baraku spotykało się też SS. I rozmawiali, że w wigilię pójdą do kościoła w Starych Chrustach i wyłapią Polaków. Mój ojciec poszedł wtedy do księdza i powiedział co jest planowane. Ksiądz ostrzegł ludzi, żeby nikt nie przyszedł. SS przyjechało, obstawiło kościół – a tam nikogo nie ma. I ktoś wtedy doniósł, że to musiała być zdrada. Ojciec został wtedy karnie przeniesiony do Turkmenii. Było w akcie napisane – za kontakt z Polakami. Ale potem został przerzucony na granicę przy Orłowie.

Adwokat, który nas bronił, to był Żyd pojechał do Łodzi i znalazł dziewczynę, którą ojciec uratował. Gdy ładowali ludzi do wagonów, ojciec stał jako strażnik i popchnął jedną dziewczynę za drzwi i dzięki temu przeżyła. Sopocki sąd sprawy nie przyjął – tu byli sami przybysze, Polacy którzy chcieli zdobywać, a nie bronić kogoś. Gdański sąd przyjął i tam się odbyła rozprawa. Mój ojciec uratował też jednego Żyda. Ojciec widział, że uciekają do lasu i dał im znak, ze jedzie patrol SS, żeby się schowali w trawie. I wtedy sąd uznał, że ojciec nie był wrogiem Polaków i dostał z powrotem dom.

Ludzie z miasta nie mogli się z tym pogodzić, że my z Niemiec i na dodatek przez Żydów tu wróciliśmy. Dziewczyna, którą ojciec uratował była komendantem milicji i ona broniła rodziców. Sędzia dał jej polecenie, żeby pojechała do Sopotu i załatwiła, żebyśmy wrócili na swoje. Także mięliśmy trochę przyjaciół w Sopocie.

Zjazd Esperantystów

W 1927 roku był Ogólnoświatowy Zjazd Esperantystów, było zaproszonych mnóstwo gości i mój ojciec Alfons jako ogrodnik (pracował dla miasta w przedsiębiorstwie zajmującym się zielenią) dostał polecenie, by przygotować działkę. W Sopocie wtedy były rządy demokratyczne i nie mogli dojść do porozumienia, gdzie jeden dąb postawić. I w rezultacie doszło do tego, że właściciele ziemi Świemirowa i Karlikowa dali kawałek bagna. A to wiadomo teren niedostępny, więc to był śmiech. Ale mój ojciec wziął taczki, władze lasów pozwoliły im kopać ziemię i tworzyli działkę. I na tej działce ten dąb został w 1927 roku posadzony. Moja matka Wiktoria też należała do tego związku. Po wojnie ten ruch chciał się odrodzić, bo wtedy na świecie esperanto było popularne. Chcieliśmy, żeby tradycja wróciła i żeby znów posadzić dąb (pierwszy został ścięty przez nazistów w 1938 roku). I udało się w 1959 roku posadziliśmy dąb, z naszego ogrodu wzięliśmy sadzonkę, którą sam siałem! Premierem był wtedy Cyrankiewicz. Ja go poznałem w 1954 roku, jak byłem w wojsku. Kontrwywiad Polski dowiedział się, gdzie byłem szkolony w czasie wojny i oni mnie wzięli, nie tak jak komuniści by zrobili li od razu pod sąd i rozstrzelać, tylko korzystali z mojej łaski, jak to się mówi. Nie dużo działałem, ale zawsze byłem potrzebny. Choć byłem w karnej jednostce, ale zawsze byłem kierowcą dowódcy i tam zawsze miałem z nimi kontakt i tam spotkałem Cyrankiewicza. Dwa lata później się dowiedziałem, że on tu dom buduje, to po prostu do niego poszedłem i powiedziałem, że my chcemy tą działkę odzyskać. A on na to: „Bardzo proszę. Będę jutro w prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Sopocie o 10”. To mu powiedziałem, że ja też. Więc poszedłem i geodeta przyszedł i on mu mówi:” Weźmiesz te mapy i mu wystawisz kopię”.  I on dał mi tą mapę z działką i tam było napisane, że mam jej pilnować. I dlatego wtedy dostałem tą działkę. Dlatego też mógł się rozwijać ten ruch esperantystów, bo Cyrankiewicz był premierem, a to przecież była głęboka komuna, nie wolno było wpuszczać nikogo zza granicy. Ale, że on był premierem to mógł to organizować. I w 1959 roku dwa tysiące gości przyjechało do Polski, sami kapitaliści, imperialiści - tak na nas krzyczeli. Cyrankiewicz tak załatwił, że ci zaproszeni mieli darmowe bilety i różne przywileje. Zrobił bankiet w Warszawie dla tych dwóch tysięcy, a przyszło z sześć tysięcy. Sala Kolumnowa w Warszawie jest dookoła pałacu, więc jest tam dużo miejsca. Jak Polacy weszli, Cyrankiewicz podnosił kielich i przemawiał, to tam z tyłu już kradli wszystko. Nie tylko kurczaki i kiełbasy, ale też tace na których leżały, chleb, butle, wódkę, wszystko. Przy obsłudze, dyżurze, milicjantach kradli. Tylko tam gdzie Cyrankiewicz był, tam jeszcze stało i jedli. A pozostali pakowali w kieszenie, widziałem wtedy hołotę. Tam przecież było dwa tysiące ludzi zza granicy, a tu taka sceneria…

Moja matka kilka miesięcy wcześniej napisała do władz, żeby zaprosić jako gościa biskupa Spletta. Pytałem Cyrankiewicza, czy możemy biskupa na ten zjazd zaprosić. Powiedział, że mamy napisać pismo w tej sprawie. Moja matka napisała… i to jakoś dotarło do Urzędu Bezpieczeństwa. I wtedy się zaczęło. Zrobili nam „remont” w domu. I oskarżyli nas, że my chcemy sprowadzić tu Niemców z powrotem. UB się tym zainteresowało i zrozumieli, że ona chce ułaskawić tego według nich przestępcę. Przekręcili to po swojemu, że my jesteśmy podżegacze wojenni, że chcemy tych hitlerowców już wysiedlonych z powrotem tu sprowadzić.

A dla nas Biskup Splett to był jak wujek. My mieliśmy gospodarstwo i on przecież też musiał jeść. Więc w czasie wojny byłem takim gońcem. Za naszym płotem było Gestapo, ale mnie znali i nie gonili. Biegałem do biskupa, żeby coś mu zanieść do klasztoru. W 1945 roku został aresztowany. Został zamknięty w więzieniu po wojnie. Mówili, że ratował w Stuthofie tylko swoich znajomych – a jak on miał całą tą armię ludzi uratować? Niewłaściwie, bezprawnie go skazali. Potem chcieli z niego wariata zrobić, ale on się nie dał, został potem zwolniony i tam w Niemczech zmarł.

Bikiniarze

Po wojnie w latach 50-tych, należałem do tzw. „bikiniarzy” lub „bażantów”, czyli zbuntowanej młodzieży. Spodnie musieliśmy mieć brązowe wąskie, buty na kauczuku, włosy długie podcięte jak dziewczyny mają. Milicja nas ganiała, jak tylko mogli kogoś karać to to robili. Ale wtedy zabawy taneczne były modne, albo w środę albo w sobotę wieczorem się szło pobawić. Jak my w pięciu „bażantów” weszliśmy na salę, to wszystkie dziewczyny były nasze i tych ZMP –owców to gryzło. Sala była nasza, jak to się mówi. Często nas wyrzucali. Nieraz milicja przyszła i nas wyprowadziła. Nie lubili nas, na ulicy też gwizdali za nami. Nas w Sopocie było niedużo, może dwudziestu. Nie mieliśmy żadnego klubu, spotykaliśmy się u kolegów. Charakterystyczne były też nasze marynarki. Nie każdego było stać. Bo ta wełna musiała być ręcznie zrobiona. Spodnie się zamawiało u krawca, więc to nie było trudne. Koszula musiała być żółta, albo mieć jakiś inny wyraźny kolor. No i wełniany krawat, ale musiał być z innej wełny niż marynarka, z drobnej wełny i kolorowy. Skarpety musiały być w kolorowe paski. Takie wymaganie było. Jak ktoś nie miał, to się nie mógł pokazać. Chodziliśmy na zabawy, które były organizowane w szkołach czy przez ZMP. Albo na molo w tej muszli nieraz się coś odbywało. Wtedy ludzie nie mieli pieniędzy na kino, więc szli się pobawić. Tańczyłem kiedyś z Danutą Wałęsą. Ona była w Domu Marynarza i u nich były zabawy w środę o 18. Ona pracowała w Stoczni i z koleżanką tam przyszła i potem się dowiedziałem, że to jest żona prezydenta. Była też Katarzyna Tusk, to matka czy ciotka naszego premiera, ona była mniej więcej w moim wieku. Razem do szkoły chodziliśmy. Chociaż ja mało chodziłem, ale trochę musiałem, żeby mieć zaświadczenie o nauce, żeby móc zdobyć prawo jazdy.

Do „Non-Stopu” nie chodziłem, był dla mnie zbyt hałaśliwy. Ja na zabawy chodziłem, bo lubiłem tańczyć, ale tak towarzysko, nie tak jak teraz. W Operze Leśnej byłem w czasie wojny na jakiejś sztuce, potem już nigdy.

Tylko raz po wojnie poszedłem na tor wyścigowy, ale tylko na pół godziny. Mnie wyścigi nie interesowały, bo ja miałem konia, dla mnie to była codzienność, a nie atrakcja. A w czasie wojny moja siostra chodziła czasami tam na konie, gdzie głównie oficerowie SS korzystali. Najpierw koni było 12, ale pod koniec wojny już tylko 4. Mogła czasami pojeździć albo posiedzieć, czy popilnować koni. Już tam nie byliśmy ważni, tylko tolerowani. Potem 22 marca widziałem jak tu naszą drogą prowadzili do góry 100 koni do zastrzelenia, żeby Ruskom nie dać. A te co zostały to i tak Ruskie wszystkie zabrali na wschód, to były tysiące koni.