W maju 1945 r. mój mąż Paweł wyjechał z Białegostoku na Wybrzeże.
Przez znajomych dowiedziałam się, że zamieszkał w Sopocie. Z ośmiomiesięczną córką Hanią i kuzynką Luśką pod koniec października wyjechałam ze swojego rodzinnego miasta Białegostoku do męża. Pomagał mi w tym mój brat Tadeusz.
Najpierw ciężarówką do Warszawy. Stamtąd osobowym, zatłoczonym, bez okien pociągiem dojechałyśmy do Sopotu. Było około północy. Pieszo dotarłyśmy ul. Kościuszki do połowy ul.3 Maja. Ciężko było z dzieckiem na ręku. Zdecydowałam się na odpoczynek. Ulice były bardzo dobrze oświetlone przez latarnie gazowe. Po jakimś czasie z domu przy Placu Rybaków przyszedł po nas mój mąż. W domku były 2 pokoje i kuchnia. Mąż nie spodziewał się, że tak szybko przyjadę z córką i że był dobrym człowiekiem przyjął podobno na parę dni siedmioosobową rodzinę z Wilna. Zajęliśmy jeden pokój. Kuchnia była wspólna, w której nie mogłam się odnaleźć, ponieważ zawsze ktoś przebywał z tej siedmioosobowej rodziny. To był bardzo ciężki czas. Nie byłam przyzwyczajona do takich warunków. Ręce mi drżały przy każdej pracy. Mąż początkowo był zatrudniony u prywatnego przedsiębiorcy p. Kowalika, jako kierowca. Dostał wypłatę w złotówkach i ekwiwalent – mięso. Na samym początku poruszałam się w obrębie ulic: Plac Rybaków, Emilii Plater, Grunwaldzkiej, 3-go Maja i nad morzem.
Ponieważ warunki mieszkaniowe były bardzo ciężkie mąż „wychodził” przydział na nowe 70m2 mieszkanie w poniemieckiej willi przy ul. Jana z Kolna 1/1. Duże, wysokie z wieloma oknami i werandą, która była dodatkowym pokojem na lato. Raziły mnie ciemne tapety w pokojach: granatowa i ciemnozielona. Meble, które znajdowały się w mieszkaniu musieliśmy wykupić od miasta. Dom otoczony był pięknym, dużym ogrodem, pełnym róż, bzów, złotokapów. Alejka różana prowadziła do altanki z drewnianymi, białymi meblami. W innej części ogrodu były drzewa owocowe i krzewy.
Był październik 1946r. W tym czasie mąż zaczął pracę w PKS-się, jako kierowca autobusów na trasie Sopot-Gdynia, Sopot-Gdańsk. Polepszył się byt, ponieważ dostawaliśmy talony na żywność i odzież. Z UNRY też były dary.
30 listopada 1946 r. w domu przy ul. Jana z Kolna 1/1 w Sopocie urodziłam syna Andrzeja. W czasie Świąt Bożego Narodzenia odbył się chrzest Andrzeja w kaplicy gdzie była plebania. W późniejszym czasie, po drugiej stronie ul.3-go Maja wybudowano kościół św. Michała. Chrzestnymi byli moja koleżanka z gimnazjum i brat męża.
Nastał rok 1947. Trochę lepiej się żyło. Ludzie czekali na prawdziwą wolność, która jakoś nie nadchodziła. O ile sobie dobrze przypominam, ul.3-go Maja przemianowano na F. Dzierżyńskiego, a deptak na Rokossowskiego. Zgroza!
Latem po raz pierwszy przyjechali do nas w odwiedziny teściowie, żeby zobaczyć następcę Senderackich. Jeżeli chodzi o płody rolne: ziemniaki, buraki, owoce zaopatrywała nas rodzina z Białegostoku. Resztę kupowaliśmy na miejscu.
W roku 1948, w lipcu mąż został zatrudniony w Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich „Dalmor” w Gdyni. Pierwszym statkiem był s/t Merkury. W sierpniu wypłynął na łowisko na morzu Północnym. Statki te były sprowadzane z Holandii. W związku z tym szyprem, kapitanem był Holender, który przyuczał Polaków do zawodu. Holendrzy nie byli mili dla nas. Myśleli, że odbieramy im pracę. Takie to były czasy.
Pod koniec sierpnia mój brat Tadeusz brał ślub z Heleną w Katedrze Oliwskiej, przyjęcie na 20 osób odbyło się u nas. Goście przyjechali z własnym wiktem i alkoholem. Zabawa była przednia. W tamtych latach ludzie nie byli bogaci. Pomimo wszystko często się spotykali, bawili, wspominali czasy przedwojenne, omawiali, co teraz i co w przyszłości. Byli bardziej życzliwi i weseli niż teraz. Wszyscy byli szczęśliwi, że żyją.
Przez 68 lat przeżyłam w Sopocie i nigdy tego nie żałowałam, że tu jestem.
To jest moje miasto.