Rodzina Krzyżowskich, Sopot

Historia rodziny

Mój dziadek Franciszek urodził  się w 1886 w Wilkowicach, wsi graniczącej dziś  z Bielsko-Białą, jego ojciec Maciej pochodził z Krzyżowej i stąd jest nasze nazwisko Krzyżowski. Dziadek trafił do Wiednia, gdzie poszukiwał lepszego życia. Był z zawodu stolarzem. Tam poznał moją babcię Marię urodzoną w 1892 z domu Zobač, która pochodziła z Moraw. Żyli we Wiedniu i tam urodziła się im dwójka dzieci nazwanych po rodzicach Maria i Franciszek. Z chwilą odzyskania przez Polskę niepodległości pojechali na Morawy, potem trafili do Krzyżowej, a następnie do Łodzi. Tam urodził się w 1921 roku mój tata Romuald, a w 1922 roku jego młodszy brat Aleksander. Dziadek postanowił w 1926 roku osiedlić się w Sopocie. Najpierw wynajmowali kwaterę, pokój bądź dwa w budynku na rogu ulicy Krasickiego i Armii Krajowej (traf chciał, że mieszkał tam mój kolega, więc miałem okazję to mieszkanie zobaczyć). Po dwóch, trzech latach przeprowadzili się do Gdańska, ponieważ Sopot był dla nich za drogi. Mieszkali na Żabim Kruku. W 1933 roku dziadek Franciszek zmarł i babcia Maria została sama z czworgiem dzieci w wieku od  10 do 19 lat. Najstarsza córka Maria mogła pomagać i pracowała. Babcia przeprowadziła się z dziećmi na dzisiejsza ulicę Kładki, vis-a-vis budynku Victoriaschule, gdzie po wybuchu II wojny światowej przetrzymywano Polaków. Moja babcia była Morawianką i lepiej mówiła po niemiecku niż po polsku. Władze oświatowe namawiały babcię, by przepisała dzieci do niemieckiej  szkoły, bo wtedy dostawałaby zasiłki i różnego rodzaju pomoce, ale babcia tego  nie zrobiła. Powiedziała, że czują się Polakami. Cała rodzina należała do polskich organizacji. Bracia byli harcerzami, należeli do klubu sportowego Gedania – grali w piłkę, boksowali. Angażowali się w działalność patriotyczną, ojciec i starszy stryj odbyli przeszkolenia wojskowe w Polsce. Wszyscy uczestniczyli w próbach polskiego chóru Lutnia. Na msze chodzili tylko do kościoła polskiego na Siedlcach.

Wybuch wojny

Kiedy przyszedł 1939 rok wszyscy wiedzieli już, że będzie wojna, ale nie wiedzieli jaki będzie miała przebieg. Mój ojciec Romuald pod koniec sierpnia pojechał do Bydgoszczy z kolegami, bo podobno miał być tam utworzony legion gdański. Ale w Bydgoszczy nikt o niczym nie wiedział. Wybuch wojny zastał go w drodze powrotnej i dzięki temu uniknął aresztowania. Do ich domu na Kładki  przyszli jacyś hitlerowscy funkcjonariusze. Starszy z braci Franciszek schował się na pawlaczu i babcia powiedziała, że go nie ma – o dziwo nawet nie szukali. Ale w domu był jeszcze najmłodszy syn Aleksander – miał 16 lat. I Niemcy powiedzieli, że skoro to też Krzyżowski, więc niech się ubiera w strój harcerski i go zabrali na drugą stronę ulicy do Victoriaschule. Tak jak go uwięziono nad ranem 1 września 1939 roku, tak na wolność wyszedł w maju 1945 roku. Był najpierw w Stutthofie, a potem w Sachsenhausen.

Wojna i powrót do Sopotu

Mój ojciec jak wrócił do Gdańska, to już nie było takiej nagonki. Stryj, który się chował w pawlaczu zastał wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec. A mój ojciec, ponieważ skończył  Polską Szkołę Handlową na Seredyńskiego to pracował w księgowości. Jednocześnie zaczął służyć w Gryfie, w konspiracji. Człowiek, który go zwerbował działał na dwa fronty. Po jakimś czasie powiedział ojcu, że nastąpiła „wsypa” i mają go przerzucać do Szwecji. Ojciec miał czekać w Sopocie na umówiony sygnał, a tam po niego przyjechało gestapo.  Zarzucono mu szpiegostwo, siedział w więzieniu w Inowrocławiu, spodziewał się kary śmierci, ale  trafił do podobozu Mauthausen w Ebensee, niedaleko Salzburga. To było komando śmierci, ludzie mieli tam pracować w kamieniołomach, żeby ich wykończyć pracą. Ojca uratowała tam biegła znajomość języka niemieckiego i rachunkowości. Udało mu się tam dostać pracę w obozowym biurze. Przeżył i wrócił w sierpniu 1945 roku do Sopotu.

Dom na ulicy Kładki został zburzony po wojnie przez Rosjan. Babcia, kiedy wiedziała, że zbliża się front przeprowadziła się do córki, która w tym czasie już wyszła za mąż i mieszkała w Orłowie. One na piechotę szły z Orłowa do Gdańska, bo babcia miała w domu jeszcze jakieś przetwory, jedzenie, a ciotka miała małe dziecko. Więc te słabe kobiety szły kilkadziesiąt kilometrów i niosły te rzeczy. Babcia wiedziała, że trzeba sobie szukać nowego lokum. Wyszły z założenia, że do Gdyni na pewno wrócą Polacy, więc zamieszkali na ulicy Malczewskiego w Sopocie. Tata jak przyjechał, to już miały tam mieszkanie.

Nowe życie w Sopocie

Moja mama Wanda z domu Dzięcioł urodziła się w 1925 roku Warszawie. Jej rodzice pochodzili z Mazowsza, ale pracowali w Warszawie. W 1944 roku moja mama i jej starsza siostra walczyły w Powstaniu Warszawskim. Po upadku powstania mama oddzieliła się od zwartej grupy powstańców, i poszły wraz z przyjaciółką z ludnością cywilną i trafiły do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, a potem mama była jeszcze w Ravensbrück i Buchenwald. Była tam kilka miesięcy, ale bardzo ją to wycieńczyło. Po wojnie komisja Czerwonego Krzyża chciała ją wysłać na rehabilitację do Szwecji, ale mama się nie zgodziła. Okazało się, że jej siostra mieszka w Sopocie na Chodowieckiego i mama tu do niej przyjechała.

W  maju 1946 roku w Stutthofie zorganizowano uroczystości związane z rocznicą wyzwolenia obozu i moi rodzice, jeszcze nie jako małżeństwo tam pojechali. Mama szła w pasiaku w grupie osób z tabliczką Sopot. Mam też zdjęcie rodziców przy kutrze rybackim nad morzem, więc być może już wcześniej byli ze sobą, a może dopiero tam się lepiej poznali. Po powrocie mama wyprała pasiak i wywiesiła do wysuszenia, wtedy ktoś go ukradł. Rodzice pobrali się w 1947 roku w Sopocie w kościele Serca Jezusowego.

Najmłodszy brat ojca pracował w zarządzie budynków, był zameldowany na dzisiejszego Haffnera. Tam chyba był wcześniej jakiś pensjonat, bo to był taki długi korytarz z pokojami i tam mamy siostra się wyprowadziła, a mamie i tacie zostawiła mieszkanie na Chodowieckiego. Później zdecydowali dwa małe mieszkania z Chodowieckiego i Malczewskiego, gdzie mieszkała babcia wymienić na jedno duże na Grottgera. Tam były cztery duże pokoje z balkonem, spiżarką, łazienką. Ale synowa i teściowa pod jednym dachem to nie było dobre rozwiązanie. Mama zamieniła się z siostrą ojca i w końcu miała swoje niezależne mieszkanie na dzisiejszej Niepodległości, gdzie ja mieszkam po dziś dzień. Ojciec pracował całe życie w księgowości. A mama od 1957 roku pracowała w zakładach telewizyjnych Unimor. Łączyła ze sobą podzespoły. Rodzicom urodziły się dwie córki i dwóch synów, w tym ja w 1961 roku. Moja mama zmarła w 2016 roku. Tata wyprowadził się w latach osiemdziesiątych do Gdańska, gdzie zmarł w 2000 roku.

Jedyną ofiarą wojny z rodziny jaką znałem będąc dzieckiem był brat mojego dziadka z Warszawy. Kiedy się pytałem co się z nim stało, to nikt mi nie mówił. Dopiero teraz znalazłem w Internecie informację, że był przed wojną policjantem. Został zamordowany w Miednoje, jest na liście katyńskiej. Odkryłem to parę lat temu. O tym, że rodzice byli w obozach to widziałem, wtedy po wojnie było to wręcz powodem do dumy. W 1991 roku pojechaliśmy z ojcem i bratem do obozu, gdzie przebywał w czasie wojny. W Ebensee są przepiękne widoki – z wysokiej góry widać malutką miejscowość i piękne jezioro. Tuż obok był obóz. Przerażający kontrast. Ojciec opowiadał, że kiedy jeszcze pracował w komando to widział tamtejszy kościół i modlił się przepływając obok łódką do świętych, których figury z daleka widział, ale nie wiedział nawet co to za święci. Te figury są tam po dziś dzień. Mama nie jeździła do obozów, ale na uroczystości związane w wybuchem Powstania Warszawskiego.

Aleja Niepodległości 722

Moje pierwsze wspomnienia sopockie dotyczą lat dziecięcych. Pamiętam jak lubiłem siadać na śmietnikach w kształcie rybek, które stały przy urzędzie miasta. Wspominam też staw przy Nowowiejskiego. Myśmy nie chodzili całą rodziną na spacery do centrum miasta, raczej do lasu, by odpocząć od zgiełku. Chociaż w tamtych czasach Aleja Niepodległości był cicha. Moje podwórko to był skwerek z malutkim ogródkiem, w którym stała grusza. Nauczyłem się tam jeździć na rowerze. Kolega posadził mnie na rower Bałtyk i mówi – jedź! Jechałem, ale się wywracałem. Potem spuścił mnie z takiej skarpy i się nie wywróciłem, więc to była bardzo szybka nauka. Dzisiaj tego miejsca nie ma, ponieważ w 1967 lub 1968 roku postawiono tam pawilon. Stała tam też tablica ogłoszeniowy. Pamiętam   też sklepik spożywczy w kamienicy pod numerem 718, w którym pracował starszy pan ubrany zawsze w granatowy fartuch, stał tam owoskop, którym prześwietlało się jajka. Niedaleko (za ulicą Kochanowskiego) w latach siedemdziesiątych był wielki plac budowy, na którym powstawały osiedle wieżowców  i pawilony spożywcze. Wcześniej stała tam taka mała fabryczka, którą rozebrano. Ale myśmy z kolegami zanim to zaczęto rozbierać wchodziliśmy do tego budynku, nie wiem nawet do kogo on należał. Ale stało tam pianino, a na nim gliniany Lenin oraz mnóstwo książek o tematyce bolszewickiej. Tam znaleźliśmy amunicję i wyciągaliśmy z niej proch. Ale zrobiła się z tego afera w szkole, przyjechała milicja i już więcej tam nie wchodziliśmy.

Za ścianą miałem centralę rybną. Sklep rybny dawał nam się we znaki. Z powodu wilgoci malowanie ścian po naszej stronie odbywało się farbą olejną. Po dwóch miesiącach na świeżej farbie robiły się pęcherze i odpadała. W tej centrali rybnej były baseny na ryby i stąd taka wilgoć. Potem sklep przeniósł się do nowych pawilonów  przy osiedlu. Od tego czasy zaczął tutaj funkcjonować zakład zegarmistrzowski. Często do niego zaglądałem. Zegarki były mechaniczne, bez baterii i patrzyłem jak te wszystkie sprężynki się dokręcało. Jest po dziś dzień w budynku szewc. Mieści się w dawnej części mieszkalnej. Jako mały dzieciak wchodziłem do prowizorycznej szafy, która z tyłu nie miała ściany tylko drzwi do szewców i mogłem ich przez dziurkę od klucza podglądać. Później  to przejście zostało zamurowane.

Szkoła

Chodziłem do „Jedynki”, na Armii Krajowej. Miałem tylko trzy minutki drogi z domu. Pierwszego dnia szkoły straciłem zęba, więc dobrze ten dzień zapamiętałem. Szpanersko trzymałem sobie teczkę z tyłu i jakiś starszy kolega podstawił mi nogę i tak się wywróciłem, że ząb wyleciał. Na szczęście mleczak.

Wspominam też moją pierwszą dwóję. Musiałem zrobić rysunek – moja droga do szkoły. Ale cóż miałem zrobić skoro tak blisko mieszkałem. Narysowałem  dach sklepu, śmietnik i kawałek podwórka. Gorzej miała koleżanka, która mieszkała vis-a-vis szkoły, bo narysowała asfalt i kawałek ogródka. Dostaliśmy dwóje i pamiętam czułem się wtedy bardzo skrzywdzony.

W szkole pani chciała urządzić kącik historyczny i różne rzeczy dzieci przynosiły. Jakieś banknoty, monety, ale też mnóstwo militariów, nawet się pojawił karabin maszynowy. Jeden kolega usiadł sobie z tym karabinem i hełmem na głowie w oknie i ktoś wezwał milicję. Przyjechali i zabrali cały ten depozyt.

Pewien czas musiałem chodzić do „Szóstki”. Pani kierownik podczas ferii zimowych chciała zaoszczędzić na ogrzewaniu i wygasili piece. A że mrozy były tęgie to rozerwało całą instalację. Więc pamiętam jak po ciemku chodziłem na Mickiewicza. Cała szkoła była wyłączona i dzieci porozdzielano do różnych szkół.

Z racji, że szkoła miała numer 1 to zawsze rozpoczynała pochód na 1 maja. Zaczynało się na molo. Jak kończyliśmy to przy cukierni Roma oglądałem sobie sportowców, którzy byli zawsze na końcu, a to dla mnie było najciekawsze. Sopockie pochody trwały około 45 minut, więc były bardzo krótkie. Później już, jak skończyłem szkołę podstawową to nie chodziłem.

Plaża

Chodziliśmy bardzo często na plażę. Ale jak już doszliśmy, to się nigdzie nie ruszaliśmy. Dla mnie molo to było jak za granicą kraju. Chodziliśmy sami z rodzeństwem, a potem z kolegami. Spędzaliśmy tam całe dnie, na 9, a wracało się o 4, 5 po południu. Mama dawała nam jakiś prowiant, a jak nie, to się zbierało parę gorszy i w piekarni na Grunwaldzkiej można było sobie kupić pyszne, pachnące bułki, bo był popołudniowy wypiek. Kiedyś będąc na plaży poszedłem sobie pospacerować i trafiłem do Non Stopu. Pamiętam akurat wtedy miał próbę Niemen. Ja go znałem, bo moja kuzynka słuchała jego i Skaldów. Moja siostra natomiast słuchała Trubadurów i Beatelsów. Niemen śpiewał „Pod Papugami”, a ja sobie też śpiewałem. On do mnie podszedł i postawił mi oranżadę, zapytał czy lubię jego piosenki. A moja siostra biegała wszędzie i się bała, że się utopiłem, a ja piłem oranżadę z Niemenem.

Hipodrom

W roku 1967 na fali popularności serialu „Czterej pancerni i pies” organizowano takie mityngi, które miały przybliżyć społeczeństwu Ludowe Wojsko Polskie. Na tych imprezach byli aktorzy z serialu. Wiem, że to odbyło się też na stadionie Lechii w Gdańsku, ale i na hipodromie w Sopocie. Byłem bardzo podekscytowany, że zobaczę aktorów (choć większości nie było). Z okazji tej imprezy przyjechała koleżanka mojej siostry ze szkoły z dwójką braci. Bardzo żeśmy razem harcowali. Poszliśmy na hipodrom i nagle okazało się, że się zgubiłem. Patrzę, nie ma ani siostry, ani koleżanki. Już nic mnie nie ciekawiło, jakaś harcerka odprowadziła mnie do domu. Sąsiedzi dali mi klucz i siedziałem w tym mieszkaniu sam. Siostra jak wróciła cała była zapłakana, nie wiem, czy z przerażenia, że mnie zgubiła, czy dlatego że dostała za to, że zgubiła brata. Strasznie mi było żal, chlipałem w domu, że mnie ta impreza ominęła. Tak więc to moje wspomnienie związane z hipodromem. Później już jako starszy chłopak chodziłem na Mistrzostwa Europy w Powożeniu Zaprzęgami.

Opera Leśna

Pierwszy festiwal oglądałem chyba w 1980 roku, pamiętam Marylę Rodowicz z „Kolorowymi Jarmarkami”. Wcześniej bywałem na różnych koncertach. Był taki zespół Trzy Korony, czy Quorum z hitem „Ach co to był za ślub”. Siostra mnie poprosiła, bym poszedł do front mana po autograf. Miał długie włosy i cylinder na głowie i jak podszedłem, to poczułem sklep monopolowy z każdej strony. Ale autograf mi dał. 

Początki kolekcji widokówek

W wojsku zaczął się mój kontakt z sopocką widokówką. W wojsku miałem prowadzić kancelarię w takim ładnym pałacyku. Miałem tam piękne biurko przykryte szkłem i pod nim trzymałem widokówki, które sobie kupowałem. Na honorowym miejscu miałem widokówkę z moja kamienicą. Po wojsku widokówki trafiły do kartonika, gdzie długo leżały, aż stały się początkiem kolekcji.

Punk

Razem z grupą kolegów byliśmy w Sopocie prekursorami punku. Pod koniec lat siedemdziesiątych chodziłem w skórzanej kurtce, śmiesznych okularach. Miałem nawet włosy zafarbowane na rudo, miało być tylko na wakacje, ale okazało się że aż do ścięcia. Punk to była absolutna nowość. W okolicy dzisiejszego zdroju św. Wojciecha była dyskoteka „Słoneczko”. Co roku latem chodziliśmy tam, ponieważ w przerwach DJ puszczał naszą muzykę. Ale tylko w przerwach. Generalnie ludzie byli przyzwyczajeni np. do Parasolnika w Sopocie, więc każdy inny cudak był normalnie przyjmowany. Ale nie podobało się to milicji i nasze przemarsze na Monte Cassino kończyły się często na ulicy Bieruta, gdzie po prostu za wygląd dostawaliśmy pałami po plerach. Chłopaki musiały sobie ulżyć…

Sopockie cudaki 

Parasolnika wiele raz widziałem na Monciaku. Często też bez przebrania, a po prostu w kwiecistej koszuli. Pamiętam też Konfederata, głównie dlatego, że pracowałem w pogotowiu. Przychodził czasami cały zakrwawiony, czasami pijany. To niestety są negatywne wspomnienia. Był też w Sopocie George Kanada, opowiadał ludziom różne historie np. że pracował jako komandos i przeskakiwał z samolotu na samolot. George był niegroźny, a Peter Konfederat był nieobliczalny.

Kościół

Moją parafią był kościół św. Michała, ale tam chodziłem tylko na religię i tam miałem w dolnej części kościoła Pierwszą Komunię Świętą. A na mszach świętych uczestniczyłem raz w Gwieździe Morza, raz w świętym Jerzym. Moja mama śpiewała w chórze muzycznym św. Cecylii, mój stryj był nawet prezesem chóru przez jakiś czas. Mama śpiewała ponad 50 lat tam. To był chór przejściowy, który miał próby w kapicy św. Wojciecha przy Chopina, ale raz śpiewali tutaj, a raz tutaj – na przemian. Pamiętam organistów pana Freitaga z kościoła św. Jerzego i pana Jakubowskiego z Gwiazdy Morza. Bardzo często się nudziłem, ponieważ chórzyści śpiewali na sumie a tą ksiądz odprawiał po łacinie, czułem się wtedy jak na przysłowiowym tureckim kazaniu.

Moje miasto

Nigdy nie miałem kompleksu, że mieszkam w Sopocie, wręcz odwrotnie. To była dla mnie potęga. Kiedy w wojsku był festiwal i porucznik do mnie podszedł i pytał, a daleko masz do Opery leśnej – 15 minut. A do morza ile masz – 10 minut. A do lasu - 2 minuty. Oficer nie mógł uwierzyć, że Sopot jest tak mikry. Sopot jest małą miejscowością, ale zawsze zaznaczałem, że stąd jestem. Kiedyś z bratem byliśmy w NRD i szukaliśmy schroniska młodzieżowego. Brat zaczął rozmawiać z jakąś panią, powiedział, że jesteśmy z Gdańska, a ja na to, że nie z Gdańska, przecież z Sopotu. I to był strzał w dziesiątkę, bo ta pani pochodziła z Sopotu, mieszkała kiedyś kilka kamienic od nas po drugiej stornie. Ale nie mówiła, że mieszkała na Hitler Strasse, a na Danziger Strasse.