Córka lotnika i partyzantki

- Moi rodzice wysoko cenili edukację. Jako dziecko biegałam na lekcje fortepianu, na balet, a mój brat na lekcje łaciny. W domu mieliśmy wszystkie możliwe encyklopedie, dzieła zebrane Słowackiego, Fredry. Na każde moje pytanie dotyczące nieznanych pojęć mama powtarzała: „Nie wiesz? Poszukaj. Ja mogę ci coś wyjaśnić, ale w encyklopedii znajdziesz więcej”. Nauczyła mnie ciekawości świata.

Tekst: Aleksandra Kozłowska

- Od czego bym zaczęła tę opowieść? – zastanawia się Anna Łukasiak, sopocianka od urodzenia, wieloletnia nauczycielka angielskiego. –  Na pewno  od historii moich rodziców. Ich losy podobne były do losów tysięcy innych osadników na Ziemiach Odzyskanych po wojnie, kiedy ludzie z różnych powodów: bo ktoś z rodziny zginął, bo zarekwirowano dom, musieli szukać dla siebie nowego miejsca do życia. Tak właśnie było z moimi rodzicami.

Hrabia lubi zjeść w kuchni

Oboje rodzice Anny: Marianna (z domu Fita) i Stanisław Lewek pochodzili z południa Polski, z Galicji. - Tata urodził się w 1907 r. Zagórzanach koło Gorlic, mama w Zborczycach pod Krakowem. Dziadek ze strony ojca, Jan Lewek był kucharzem dworskim u hrabiego Zdzisława Tarnowskiego w Dzikowie, obecnie dzielnicy Tarnobrzegu. Doskonaląc swój zawód zjeździł kilka europejskich krajów, gdyż u hrabiego Tarnowskiego szybko zauważono jego talent i wysyłano na dalsze nauki. M.in. dziadek pracował dwa lata w fabryce konserw, gdzie poznawał tajniki wekowania mięsa.

Czy miał jakąś specjalność? Zupę a`la Lewek? Albo deser własnego pomysłu? – dopytuję.

- Nie wiem, ale w tamtych czasach – a mówimy o przełomie XIX i XX w. kucharz musiał umieć robić wszystko. Od święta kuchnia dworska była wykwintna i wystawna, na co dzień jednak jadano dużo skromniej. Gdy byłam dzieckiem, dziadek nieraz mi o tym opowiadał. Wspominał np., że hr. Tarnowski lubił schodzić do kuchni i jadać właśnie tam. Huczne przyjęcia, wielkie bankiety szybko się nudzą i człowiek tęskni za prostym, zwyczajnym i dużo zdrowszym jedzeniem. Kiedy w kuchni zjawiał się hrabia Zdzisław,  wprost na drewniany blat stołu kładziono ziemniaki z omastą, stawiano kubek zsiadłego mleka. I to był ulubiony kuchenny posiłek hrabiego.

- Dziadek był cudownym kucharzem – uśmiecha się Anna. – W dzieciństwie nie mogłam się nadziwić, że można cztery kotlety na raz przewrócić podrzucając je na patelni. A dziadek na to: „Dziecko drogie, ja tak dwanaście kotletów mielonych u hrabiego przerzucałem!”. Dziś sama naleśniki tylko w ten sposób na drugą stronę odwracam. To chyba geny, bo uwielbiam gotować, w kuchni mogłabym mieszkać. Tak na marginesie – właśnie w samochodzie czeka na ugotowanie dwa kilo flaków. Rosół już mam, zrobiłam wczoraj. Co roku też wekuję i robię zaprawy. Parę lat temu w ciągu jednego sezonu przerobiłam na przecier i sok 160 kg pomidorów. Dla siebie, ale też sporo na „rozdawnictwo”, albo pomagając i ucząc znajomych.

Pilot z dywizjonu 305

Ojciec Anny zaczął edukację w szkole powszechnej utworzonej przez hrabiego przy dworze w Dzikowie dla dzieci pracowników i okolicznej dziatwy. Następnie skończył dwuletnią Szkołę Leśną na Podolu i pracował przez dwa lata w dobrach księcia Sanguszki na Ukrainie. - Gdy nadszegł czas służby wojskowej, skierowano go do Grudziądza – kontynuuje opowieść sopocianka. - Właśnie utworzono tam Oficerską Szkołę Lotnictwa. Szkoła miała dwuletni system szkolenia, podchorążowie szkolili się w dwóch eskadrach: pilotów i obserwatorów. Przechodzili szkolenie teoretyczne, a następnie praktykę w jednostkach lotniczych. Wkrótce szkołę przeniesiono do Dęblina, a z nią przeniósł się tam ojciec. Został zawodowym pilotem, był instruktorem i m.in. oblatywaczem nowych modeli budowanych wówczas samolotów. Następnie przeniesiono go do pułku lotniczego we Lwowie, spędził tam kilka lat. W tym czasie jego młodszy brat, Jan podjął studia prawnicze na uniwersytecie lwowskim. Mój ojciec na tyle dobrze zarabiał, że mógł płacić na utrzymanie brata - studenta.

Gdy wybuchła II wojna chorąży Stanisław Lewek przedostał się wraz z wieloma innymi lotnikami do Anglii. – Walczył w 305 Dywizjonie Bombowym Ziemi Wielkopolskiej. Przez całą wojnę służył w armii, w tym półtora roku spędził w obozie jenieckim – Annie szklą się oczy. - Na początku pilotował lekkie myśliwce typu Wellington i Hurricane, później przesiadł się na bombowce Lancastery – ciężkie maszyny, z 6-osobową załogą. Jakie miał przy tym przeżycia to się w głowie nie mieści! Opowiadał m.in. jak raz kazano mu zrzucić bomby i szybko zawracać, chyba ze względów pogodowych. A że nie chciał zrzucać bomb byle gdzie, szukał jakiegoś dobrego celu. Nie wiem czy sam go zobaczył, czy to zasługa członka jego załogi, Kazimierza Jaklewicza, który sprawnym okiem wypatrzył na ziemi jakieś niemieckie zakłady. Okazało się, że była to fabryka chemiczna, bo buchnęły fajerwerki we wszystkich odcieniach tęczy. Ojciec dostał za tę decyzję odznaczenie. W sumie trzykrotnie otrzymał Krzyż Walecznych.

Stanisław spotyka Mariannę

Do Polski chorąży Lewek wrócił w 1946 r. – Pojechał do Krakowa, być może był w drodze do dalszej rodziny na Podkarpaciu. Nie wiem czy do niej dotarł, bo na krakowskiej poczcie spotkał młodą piękną urzędniczkę, wdowę po oficerze AK mającą kilkuletniego synka, moją przyszłą mamę. Była młodsza od ojca o 11 lat – uśmiecha się Anna.

Mama, Marianna Fita, wychowała się w Zborczycach, wiosce o 24 kilometry oddalonej od Krakowa. Jej ojciec, Wincenty Fita pochodził z drobnej ubogiej szlachty. Był agronomem, prowadził majątek hrabiego w Zborczycach.

- Całkiem dobrze mu się powodziło. Ożenił się z córką zamożnego chłopa, mieli jedenaścioro dzieci, dziewiątka z nich dożyła dorosłości. Dwóch braci mojej mamy zginęło w czasie II wojny, reszta rodzeństwa przetrwała – opowiada Anna. – Przed wojną mama skończyła krakowskie liceum, mieszkała na stancji. Ale już studia dla panienki w tamtych czasach nie wchodziły w grę. Miała wyjść za mąż i prowadzić dom. Dlatego dziadek Wincenty wysłał córkę do dwuletniej szkoły gospodarczej w Krakowie, gdzie uczono dziewczęta gotowania, szycia, haftu, nakrywania do stołu, wszystkiego czego wymagano wówczas od dobrej żony. Tam mama nauczyła się doskonale gotować. Ale kuchnia mamy i kuchnia ojca to były dwa zupełnie różne smaki. Zawsze poznałam kto pomidorówkę gotował – śmieje się sopocianka.

Natychmiast poważnieje, gdy dodaje: - Wojnę mama spędziła w w okolicach Limanowej. Była wraz z pierwszym mężem, oficerem AK w partyzantce. Niestety ojciec mojego brata zginął tragicznie w jednej z akcji.

Przyjeżdżajcie do Sopotu

- Moi rodzice poznali się w Krakowie 1946 r., zawiązało się uczucie, wybrali wspólną przyszłość. Ale gdzieś trzeba było się osiedlić – Anna kontynuuje rodzinną opowieść. – I wtedy wkroczył mój stryjek Jan, ten młodszy brat ojca, prawnik po uniwersytecie lwowskim. Jako człowiek z wykształceniem prawniczym został kierownikiem jednego z działów nowo utworzonego banku w Gdańsku. A ponieważ Gdańsk był w ruinie, dostał służbowe mieszkanie w małym domku z drewnianą werandą w Sopocie, przy ul. 22 Lipca (dziś: Parkowa). Napisał więc do mego taty: „Przyjeżdżajcie do Sopotu!”. Dzięki niemu w 1947 r. moi rodzice znaleźli się nad morzem.

Stanisław Lewek wynajął pokój w dużym mieszkaniu przy ul. Sikorskiego 6, koło sopockiego rynku. – Tam właśnie „miałam zaszczyt powstać” na tym świecie – znów uśmiecha się Anna. – Gdy w październiku 1948 r. przyszedł czas rozwiązania, tata zdecydował, że poród odbędzie się nie w domu, jak to wówczas często się odbywało, a nawet nie w porodówce, choć była niedaleko, bo przy ul. Andersa. Wybrał szpital w Gdyni. A że wówczas nie było jeszcze kolejki elektrycznej, nie jeździły taksówki, więc rodzice pojechali do szpitala autobusem.

Z malutką Hanią, jak ją zawsze nazywano w rodzinnym domu, państwo Lewkowie wrócili już do nowego lokum. Mieszkanko: dwa przejściowe pokoje, mała kuchnia, ubikacja i mała weranda – znajdowało się w domu na rogu ul. Władysława IV i Dzierżyńskiego (obecnie 3 Maja).

- Ten fragment Sopotu to miejsce bardzo ciekawe – wspomina Anna. - Było  wielkim dziełem pastora ewangelickiego Otto Bowiena, który w latach międzywojennych zbudował tu dom parafialny przy dzisiejszej ul. Curie-Skłodowskiej. Mieściły się w nim pomieszczenia katechetyczne, sale dla potrzeb chóru, ale też przedszkole, mieszkania emerytowanych duchownych i sióstr diakonis. Te ostatnie prowadziły dwa domy opieki dla samotnych osób i przedszkole. W jednym z tych byłych domów opieki po wojnie zamieszkali moi rodzice. Mieszkanie urządził tato. Z Anglii nie przywiózł pieniędzy, tylko walizkę leków. Po wojnie pieniądze były papierem bez pokrycia, natomiast najlepszy środek płatniczy stanowiły spirytus i lekarstwa. Dzięki tym angielskim lekom tato kupił od handlarzy poniemieckim dobrem przedwojenne meble i całe potrzebne wyposażenie. Dużo rzeczy zrobił też sam. Czego ten człowiek nie umiał! Szył buty, torby myśliwskie – ręcznie, oczywiście. Jak trzeba było - robił meble, potrafił zaprojektować dom...

Czy miał problemy po powrocie z Zachodu?

- Ach, oczywiście! Skoro do 1946 r. siedział za granicą, „to na pewno szpieg”. Był częstym gościem w UB, a już szczególnie przed każdym wydarzeniem typu wybory, po ojca przyjeżdżali smutni panowie. Szpiega trzeba było przecież przypilnować… Rzecz jasna trudno mu było znaleźć pracę. Potrafił jednak sobie poradzić, imał się każdego możliwego zajęcia. Rozprowadzał bilety teatralne, kierował brygadą odgruzowywującą Gdańsk. Miałam wtedy przepiękne zabawki. Z tych ruin ojciec przynosił mi znalezione malutkie, emaliowane garnuszki dla lalek, figureczki, różne cuda. Jak roboty w Gdańsku się skończyły, tata jeździł odgruzowywać Malbork. Wstawał o 4 rano, żeby o 5 wsiąść w pociąg i o 7 stawić się w robocie. Wracał o zmierzchu.

W kolejnych latach Stanisław Lewek pracował jeszcze jako magazynier w Dalmorze, potem w Lidze Ochrony Przyrody w Gdańsku, w Zakładzie Zadrzewień i Zieleni. – Nie tyle zajmował się tam zadrzewianiem, co nadzorowaniem budowy ośrodków wypoczynkowych, które zakład budował częściowo z wykorzystaniem projektów ojca – wspomina Anna. - Pamiętam, że jako dziecko jeździłam z nim po lasach naszego województwa, stawiano tam domki kempingowe w Borach Tucholskich, ale i w Krynicy Morskiej.

I po raz kolejny podkreśla życiową dzielność ojca. - Nie było chyba sytuacji, w której by sobie nie poradził. Pamiętam taką sytuację: tuż przed Bożym Narodzeniem w mieszkaniu nie było prądu, gazu, zimno tak, że mama po uszy owinięta kołdrą szczęka zębami. No to tatko stawia trzy grube poniemieckie kubeczki, pod nie puszkę po konserwach, a w niej spirytus. Na kubkach postawił czajnik i w ten sposób ugotował herbatę, usmażył jajecznicę, dał jeść rodzinie.

Cukierki od Stalina

- Wychowałam się w przepięknej okolicy – opowiada dalej Anna. - Na końcu ul. Władysława IV jest Palac Herbstów, za pałacem właściciele mieli wielką oranżerię. Po wojnie w resztkach szklarni i wielkiej kotłowni, która ją ogrzewała zamieszkał ogrodnik. Biegałam tam kupować jarzyny. W okolicy mieszkało wtedy jeszcze wielu autochtonów. Byli stąd, tutejsi po prostu. Mieli poczucie więzi z Gdańskiem, rozmawiali między sobą w trudnym do zrozumienia języku, mieszaninie polskiego i niemieckiego, typowej dla wielu mieszkańców  Wolnego Miasta Gdańska o korzeniach niemieckich.

Przedszkole? – Chodziłam do „trójki” w podwórku przy Dzierżyńskiego, tuż obok domu. Kiedyś  po powrocie z przedszkola mówię mamie, że Stalin nam cukierki dał. Mama na to: „Jak to Stalin ?” Wyjaśniam więc, że wychowawczyni najpierw powiedziała: „Poproście Bozię, żeby dała wam cukierki”. Prosimy, prosimy i nic. „No to teraz poproście o to Stalina”. I nagle cukierki lecą nam wprost do rączek – opowiadam podekscytowana mamie. Wieczorem, gdy przyszła pora kolacji, przychodzę, a tu na stole nie ma dla mnie talerza z kanapkami. Jak to? Dlaczego? Na to mama: „Poproś Stalina”. Tym razem nic nie dał, więc musiałam pójść spać głodna. Doskonała nauczka dla kilkulatka. Skończył się mit Stalina prędzej, nim zaczął.

Z dzieciństwa pamięta też bujne życie towarzysko-podwórkowe. - Po drzewach przestałam łazić tuż przed maturą – śmieje się.

Wspomina też żydowską rodzinę, która mieszkała naprzeciwko. Po marcu 1968 r. musieli wyjechać do Izraela, tylko najmłodsza córka została. – Jej brat Józek pracował w Stoczni Gdańskiej. Bardzo przeżył wyjazd z Polski, czuł ogromny żal, miał wielką dziurę w sercu. Po latach nawiązałam z nim kontakt na facebooku. Na moje pytania o przyjazd do Ojczyzny powtarzał, że nigdy tu już nie wróci. Ale gdy do Sopotu przyjechał jego syn z rodziną, pokazałam im naszą szkołę nr 2, dom nasz i dom przy ul. Obrońców Westerplatte, gdzie Józek się przeprowadził.  

- Na Władysława IV mieliśmy wielu ciekawych sąsiadów, z różnych miejsc przedwojennej Polski. Na pierwszym piętrze mieszkała krawcowa spod Białegostoku. Trochę zaciągała na wschodni sposób i mówiła do nas w trzeciej osobie: „Niech przyjdzie na przymiarkę”. Mieszkał też nauczyciel z Conradinum, p. Możejko, repatriant z Wileńszczyzny. Bawiłam się z jego córką, obecnie profesorką na wydziale historii UG.

Nauczycielka ciekawości świata

- Mama znalazła pracę w szkole podstawowej, ówczesnej „dwójce” naprzeciwko hipodromu. Była tam sekretarką, potem księgową. Przepracowała tak blisko 30 lat. „Dwójką” kierowała wówczas Maria Macieja, jej mąż Adam był inspektorem oświaty w Gdańsku. W ich domu rodzice zaprzyjaźnili się z ich dziećmi, poznali środowisko wielu wspaniałych ludzi. Bo tacy się głównie w Sopocie osiedlali: ambitni, twórczy, pracujący…

Moi rodzice wysoko cenili edukację. Jako dziecko biegałam do szkoły muzycznej na lekcje fortepianu, chodziłam na balet, a mój brat na lekcje łaciny. W domu mieliśmy wszystkie możliwe encyklopedie, dzieła zebrane Słowackiego, Fredry – wspomina Anna. - Zdobywane na zapisy, na tzw. subskrypcję. Na każde moje pytanie dotyczące nieznanych pojęć mama powtarzała: „Nie wiesz? Poszukaj. Ja mogę ci coś wyjaśnić, ale w encyklopedii znajdziesz więcej”. Nauczyła mnie ciekawości świata.

Śladem starszego brata Hanka wybrała po podstawówce II LO w Sopocie. Znalazła miejsce w klasie z wykładowym jęz. angielskim, bo wraz z Ewą, szkolną koleżanką z podstawówki, chodziły przedtem prywatnie na lekcje  angielskiego. - Na tyle się nauczyłam tego języka, że dostałam się do tej elitarnej wówczas klasy. A gdy szkoła przeniosła do Gdyni, ja poszłam razem z nią. Miałam jednak „bolesną” przygodę z prof. Poznańskim, który usiłował mi udowodnić, że nie umiem matematyki i nigdy się jej nie nauczę. Dostałam dwóję na pierwszy semestr drugiej klasy. To był horror, pierwsza dwója w życiu! Na szczęście angielskiego uczył mnie tam wspaniały nauczyciel, prof.  Andrzej Zgorzelski. Dzięki niemu pokochałam ten język wielką miłością.

Kiedy jednak ulubiony nauczyciel odszedł z liceum na uczelnię, Hanka wróciła do Sopotu, oczywiście do drugiego LO. Po maturze wybór był oczywisty - filologia angielska. A że wtedy tego kierunku nie było w Trójmieście, wyjechała na studia do Łodzi, gdzie mieszkał i pracował stryj Antek, najmłodszy brat jej ojca. Był aktorem i wykładowcą w Szkole Teatralnej, a także ojcem chrzestnym Anny.

Pytam, czy chciała opuszczać dom rodzinny.

- No pewnie! A kto mając 18 lat nie chce się wyrwać spod kurateli rodziców? – parska śmiechem sopocianka. I przyznaje: - Bardzo mi się podobała anglistyka, wolność, ta nowa „dorosłość”. Wszystko było świetnie aż do marca 1968 r., do słynnych strajków na uczelniach, tzw. Wydarzeń Marcowych. Byłam bardzo aktywną ich uczestniczką, w końcu ojciec lotnik i matka partyzantka  - to zobowiązuje! A że zawsze lubiłam zabierać głos także w kwestiach politycznych, więc w czasie strajku studenckiego na wielkim wiecu wybrano mnie na delegatkę studentów do rozmów z władzami uczelni. I to mnie potem uratowało przed więzieniem. Bo w trakcie strajku najaktywniejszych jego organizatorów aresztowano, a następnie wzywano na przesłuchania. Wielogodzinne „seanse” na komendzie milicji w Łodzi skończyły się skazaniem czterech kolegów, współorganizatorów strajku na więzienie. Ja jako oficjalna delegatka uniknęłam więzienia. Ale zostałam zawieszona w prawach studenta, wróciłam do domu, skąd musiałam wielokrotnie stawiać się na przesłuchania w prokuraturach w Gdańsku, Łodzi, a nawet w prokuraturze wojskowej w Bydgoszczy. Semestr zawaliłam, musiałam powtarzać rok. Jednak na uczelni w Łodzi coraz gorzej się czułam - jedni traktowali mnie jako element niepewny, wywrotowy, inni jak chodzącą w glorii bojowniczkę o wolność. Ani jedno, ani drugie mi nie odpowiadało.

I znów wróciła do Sopotu. Zdała ponownie na studia – tym razem na polonistykę na UG. Tam poznała Mieczysława Łukasiaka, swego przyszłego męża.  Oboje prace magisterskie napisali u słynnej prof. Marii Janion.

Najpiękniejszy zawód na świecie

Oboje zostali też nauczycielami. Mieczysław  - uwielbianym polonistą w I LO w Sopocie, Anna równie cenioną „panią od anglika”. Jak to się stało?

- Po polonistyce podjęłam pracę nauczycielki angielskiego w IV LO w Gdyni, bo język znałam doskonale. Pewnego dnia spotkałam swego dawnego anglistę, prof. Zgorzelskiego, który namówił mnie na wznowienie przerwanych studiów w trybie zaocznym. Anglistykę skończyłam w Poznaniu. Po 14 latach pracy w Gdyni przez rok w pracowałam w sopockiej „jedynce”, a następnie w  nowo powstałym Środowiskowym Liceum Ogólnokształcącym na Brodwinie. Gdy zaproponowano mi objęcie posady dyrektorki w powstającym Liceum Akcji Katolickiej we Wrzeszczu, podjęłam się współtworzenia tej szkoły. Jednak po śmierci męża wróciłam do Sopotu, do  Sopockiej Akademii Tenisowej, skąd odeszłam na zasłużoną emeryturę.

- Czy lubiłam uczyć? Uwielbiałam! To najpiękniejszy zawód na świecie – nie ma wątpliwości Anna.

Milknie na moment. Po chwili podejmuje opowiadanie: - Gdy zmarł mój mąż, po powrocie do Sopotu natychmiast wróciłam do aktywności, choć na innym polu. Teraz od kilkunastu lat jestem w Radzie Miasta Sopotu, obecnie przewodniczącą Komisji Kultury. Tak więc trafiłam do lokalnej polityki.

W lipcu 2021 r. zdecydowanie poparła rezolucję dotyczącą obrony niezależności polskiego szkolnictwa. Był to protest przeciw zmianom przygotowywanym przez rząd. – To, co się dzieje teraz w Polsce boli mnie i denerwuje – nie ukrywa sopocianka. – Jestem więc na wszystkich protestach. Pod sądem, w Warszawie, gdzie tylko można.

Chciałaby żeby jej miasto było miastem tolerancyjnym, wrażliwym na potrzeby ludzi starszych. Oprócz pomocy w tworzeniu nowych instytucji kultury widzi też potrzebę dużej troski o wspieranie kultury interesującej dla seniorów.

-  Kocham jazz, muzykę w ogóle… brakuje mi potańcówek dla seniorów, ale cieszą mnie powstające w Sopocie Domy Sąsiedzkie, miejsce wielu wydarzeń kulturalnych. Bo szczególnie teraz, w czasie pandemii ludzie zamknęli się w domach, siedli przed telewizorami. A pamiętam jak moi rodzice chodzili na fajfy do Grand Hotelu… Dobrze, że jest Uniwersytet Trzeciego Wieku. To wspaniała  instytucja, ma ponad 900 słuchaczy. Przecież zawsze warto się uczyć - kończy swą opowieść była nauczycielka.