W sobotnie, wrześniowe przedpołudnie udałam się z wizytą do mojego Wujka, Andrzeja Doranta mieszkającego w pięknej, starej sopockiej willi. Wujek jest z wykształcenia magistrem inżynierem chemii i przez wiele lat pracował w różnych firmach chemicznych na stanowiskach kierowniczych, ale nie to jest dla mnie najważniejsze. Wujek potrafi wspaniale opowiadać, jest fantastycznym gawędziarzem i bardzo lubię słuchać jego opowieści o dawnych czasach, zwłaszcza jedząc wspaniałą szarlotkę mojej Cioci. Tym razem Wujek snuł opowieść o swoich wspomnieniach pierwszych powojennych lat w Sopocie. Wujek Andrzej miał osiem lat, gdy przybył z podwarszawskiej miejscowości do Sopotu w czerwcu 1945 roku i...
 
Początki
Do Sopotu przybyliśmy spod Warszawy, gdzie nasz dom został niestety zniszczony przez bombę podczas powstania warszawskiego. Kiedy przybyliśmy do Sopotu, na początku zamieszkaliśmy u naszego Wujostwa. Wprawdzie mój ojciec, który przybył tu wcześniej, znalazł już pracę i dostał przydział na mieszkanie przy ulicy Józefa Wybickiego, jednak nie było ono jeszcze gotowe, gdyż tata dopiero starał się je jakoś urządzić. W dodatku było mocno zniszczone po wojnie: bardzo ucierpiały podłogi, szyby były powybijane, więc przez okna wpadał deszcz i śnieg. Brzegi pokoju były tak zapadnięte, że trzeba było coś podkładać pod każdą szafę, aby stała prosto. Mieszkaliśmy tak przez wiele lat, dopiero później udało się przeprowadzić większy remont. Mieliśmy szczęście, gdyż większość mebli znajdowała się już w tym mieszkaniu. Ale niektóre trzeba było zdobyć. Moje biurko, przy którym się uczyłem będąc w szkole i potem na studiach, tacie udało się wynegocjować od rosyjskich oficerów. Z domu, który znajdował się obok naszego, znajdowały się komendy wojskowe i wyprowadzali się właśnie rosyjscy oficerowie. Tacie udało się z nimi porozmawiać i za litr „płynu ogólnie przyjętego przez te dwa narody jako ułatwiający rozmowy” wyhandlował to właśnie biurko, parę krzeseł i piękne jelenie rogi, które jeszcze przez długie lata wisiały w naszym salonie. Poprzedni właściciele zostawili też pokaźną bibliotekę, która zawierała niestety wiele książek, które dla nas były bezwartościowe. Był tam spory zbiór beletrystyki niemieckiej oraz książek zawierających pochwały faszyzmu i Hitlera. Pozbyliśmy się ich bardzo szybko. Zostało nam niewiele wartościowej literatury.
 
Pierwsze wakacje
Jako dziecko najbardziej interesowało mnie odkrywanie okolicy. Miejscem, które mnie najmocniej fascynowało był las. Wydawał się być tajemniczy i niesamowity. Zresztą mieliśmy to szczęście, że mieszkaliśmy tuż obok niego. Ponadto można tam było znaleźć bardzo wiele rzeczy, które dla służyły chłopcom do zabawy. Były to wraki wypalonych samochodów i oczywiście pociski, które interesowały nas najbardziej. Od tych dużych pocisków trzymaliśmy się z daleka, jednak te małe, często z łuskami, prawdopodobnie od dział przeciwlotniczych, zbieraliśmy i zanosiliśmy do domu, gdzie trzeba je było bardzo sprytnie schować, gdyż rodzicom nie podobały się takie zabawy. Niestety cała moja imponująca kolekcja została odkryta przez mojego ojca i przekazana do zniszczenia, a ja oczywiście zostałem bardzo surowo ukarany. Nie zaprzestałem jednak takich zabaw, gdyż były one bardzo ciekawe. Poza tym, jak wszyscy mieszkańcy Sopotu, znaczną część moich wakacji spędzałem na plaży. Oczywiście nie sam, tylko z moją mamą, która nie pracowała, była zajęta urządzaniem naszego mieszkania. Najczęściej chodziliśmy w okolice Łazienek Południowych, jednak nie było nas stać, aby wejść do samych Łazienek. Kładliśmy się więc po prostu na plaży, na pisaku. Morze nie różniło się zbytnio od tego co jest teraz. Jednak mnie, małemu chłopcu, wydawało się być znacznie cieplejsze. Można było przez kilka godzin siedzieć w wodzie, pluskać się, pływać i nurkować.
 
Rodziny niemieckie
Niemców prawie tu nie było, zostało tylko niewiele rodzin, na początku było jeszcze trochę dzieci niemieckich, z którymi się bawiłem. Niedługo później większość z nich też wyjechała, wróciła do swojego kraju. W Sopocie zostali tylko ci „miejscowi” Niemcy, którzy najczęściej mieszkali tu już przed wojną, zresztą nosili całkiem polskie nazwiska. Niestety większość z dzieci, które zostały, była ode mnie starsza i początkowo byli bardzo nieufni. Tak to bywa, gdy ktoś obcy przyjeżdża w miejsce, gdzie ktoś wcześniej żyje, ale potem z biegiem czasu po prostu bardzo się polubiliśmy. W jednej z tych niemieckich rodzin była czwórka dzieci: czterech chłopców i jedna, najmłodsza dziewczynka. Bracia mówili całkiem dobrze po polsku, świetnie się z nimi dogadywałem. Ich siostrzyczka była już wychowywana w czasie wojny, za czasów nowej władzy, więc polskiego nie znała, jednak dzięki kontaktowi z dziećmi polskimi szybko się nauczyła poprawnie mówić. Nad tą rodziną ciążyło jakieś fatum, co było niewytłumaczalne. Po koli odchodzili z tego świata w wieku mniej lub bardziej dorosłym, aż został najstarszy z tych braci, który niestety był najmniej udany. Był zbyt leniwy, więc nie udało mu się ukończyć żadnych szkół. Trochę pracował, trochę nie pracował, w dodatku miał spore skłonności do nadużywania alkoholu, więc żadnej pracy nie był w stanie dłużej utrzymać. W końcu zabrał się za zbieranie złomu i z tego starał się wyżyć. Ale ile razy się spotkaliśmy, to byliśmy serdecznymi kumplami. I tak to zostało aż do końca. On zresztą też już nie żyje.
 
Sopot
Dzisiejszy Sopot nie różni się zbytnio wyglądem, od tego jak wyglądał tuż po wojnie. Oczywiście, niektórych budynków nie da się dokładnie odtworzyć, ponadto niemieckie pociski, wystrzeliwane od strony Zatoki podczas walk obronnych zniszczyły hotele, stojące niedaleko plaży. Nie zachowało się również tamtejsze Casino, ale ono zostało pewnie zniszczone przez Rosjan, i Dom Zdrojowy, który spłonął niemal zupełnie, zostały jedynie fundamenty i pierwsze piętro. Ja jako mały chłopiec nie interesowałem się zbytnio tymi zniszczeniami i ubytkami w architekturze sopockiej. Zmienił się jednak zupełnie widok z obecnego Placu Przyjaciół Sopotu, bo tam, wszystko uległo zupełnemu zniszczeniu, a kilka lat później powstały tam gdańskie targi. Aby trochę pokryć te zniszczenia postawiono takie małe pawilony, które miały postać kila lat, a potem miano znaleźć lepsze rozwiązanie. Jak się jednak okazało, stały tam przez kilkadziesiąt lat, jedynie co jakiś czas zmieniając swoje przeznaczenie. Większość domów się jednak zachowała, zniszczeniu uległy jednak tylko niektóre, jednak aż do tej pory nie udało się ich odnowić. Jednak samo miasto zbytnio się nie zmieniło. Było bardzo wiele zieleni, tak jak to jest dzisiaj. Ulice były może niektóre troszeczkę węższe, może niektóre trochę gorzej wybrukowane...Przez długi czas mieszkałem przy ulicy Wybickiego, tuż przy sopockim stadionie. Dzisiaj kocie łby pokrywające ją, są uznawane za zabytek. Niektóre ulice były węższe, przede wszystkim Aleja Niepodległości, obecna, bo wówczas to była oczywiście Aleja Marszałka Stalina , była znacznie węższa , dopiero w znacznie późniejszych latach, kosztem ogródków poszerzono ją umożliwiając ruch samochodowy. Niestety poszerzając ją zlikwidowano również tory tramwaju, który niegdyś jeździł również w Sopocie. Niektóre zaś ulice, które wówczas były dwukierunkowe, są teraz jednokierunkowe, bo zrobiono na nich ścieżki rowerowe, zabierając samochodom jeden kierunek. Czyli można powiedzieć, że w 45 roku nie wszystkie ulice były węższe, bo były również szersze Molo trochę się różniło od swojego obecnego kształtu, gdyż co jakiś czas niszczone było przez fale i sztormy, więc za każdym razem odbudowywano je, zmieniając trochę jego wygląd. Przetrwały też Łazienki Południowe, jednak zostały przerobione na hotel, który na szczęście jednak nie zmienił ich kształtu. Na Monte Cassino znajdowało się trochę ruin, jednak przez długi czas wyglądało podobnie jak przed i w czasie wojny. Przez bardzo wiele lat znajdywały się tam dwa kina, które niestety zostały już zlikwidowane. Jednak funkcjonowały bardzo długo i ciągnęły się zawsze do nich długie kolejki, oba kina z reguły były zapełnione. Za dobry film warto było kupić bilet nawet u „konika”, który sprzedawał dwa razy drożej. Było tam też trochę sklepów, wprawdzie inaczej rozmieszczonych niż teraz i było ich więcej. Teraz jest zdecydowanie więcej restauracji i banków na tej ulicy. Wtedy był tylko Narodowy Bank Polski i dwie lub trzy restauracje, i to wystarczało, gdyż niewielu ludzi mogło sobie pozwolić na jedzenie poza domem. Tuż po wojnie nie było jednak prawie żadnych sklepów spożywczych, obiady jedliśmy w stołówce, znajdującej się w malutkim domku naprzeciwko Grand Hotelu, przy ulicy Obrońców Westerplatte. Całe lato jedliśmy na takiej dużej werandzie. Częstowano nas tam takimi starymi kartoflami, których nie dało się przełknąć. Jednak, kiedy pewnego dnia mamie udało się dostać młode ziemniaki na rynku, który już wówczas powstał, było to najlepsze jedzenie, jakie pamiętam z dzieciństwa. Jako chłopcy zostaliśmy zagonieni do porządków w Operze Leśnej, przed jej ponownym otwarciem. Była ona bardzo zniszczona, ale różniła się mocno od tej obecnej. Z boku były takie dwie zrobione z boku z samego czerwonego płótna sztuczne skały. Nie wiem tylko, czy te skały były zrobione jako dekoracja do jakiejś opery, czy były na stałe, w każdym razie mi one bardzo imponowały. Bardzo wtedy marzyłem, by widzieć prawdziwe skały. Robiliśmy porządki w Operze Leśnej, a ponieważ dosyć szybko zostałem członkiem chóru szkolnego to połączono chóry szkolne, nie wiem z ilu szkół, i trenowaliśmy właśnie do jakiegoś występu otwierającego tę Operę przez ładnych kilka dni i tylko pamiętam okrzyki takiej miłej pani, która prowadziła te próby, że po każdym fragmencie nam przerywała i krzyczała; -„Fatalnie! Fatalnie! Jeszcze raz!” Ale podobno na występie wyszło nie najgorzej.
 
Moja Szkoła
Moja szkoła miała numer jeden i początkowo mieściła się przy ulicy Kościuszki naprzeciwko Urzędu Miejskiego, niedługo przeniesiono nas jednak, do budynku przy Alei Niepodległości, na rogu Marynarzy. I tam szczęśliwe udało mi się ukończyć naukę. Był tam jeden nauczyciel, który bardzo mi zapadł w pamięć, nazywał się pan Kowalewski. Jego postać można znaleźć we wszystkich informatorach sopockich dotyczących szkolnictwa. Ten pan był naszym wychowawcą i bardzo dobrze się z tej roli wywiązywał. Ja byłem bardzo wyrywnym dzieckiem i często wykrzykiwałem odpowiedź, zwykle błędną, zanim zdążyłem pomyśleć. Zawsze wtedy mówił do mnie: „Andrzej, pomyśl dwa razy i raz powiedz, a nie odwrotnie!”.
 
Niezapomniane wrażenia
W 1946 roku pojechałem obejrzeć Gdańsk. Ruiny Długiego Targu i ulicy Długiej były przerażające, prawie nie uprzątnięte, sprawiały okropne wrażenie. Inne ruiny, które mi zapadły w pamięć to moja Warszawa, przez którą musieliśmy przejechać, aby dojechać do Trójmiasta. Przez około trzech godzin jechaliśmy przez zniszczone miasto i chociaż rodzice starali się zająć moją uwagę czymś innym, to zapadło mi to w pamięć bardzo wyraźnie, szczególnie, że ja przecież mieszkałem przedtem jako dzieciak w Warszawie i znałem te miejsca jako całe i normalne.
 
No co tu jeszcze powiedzieć, jest to chyba normalna sprawa, że człowiek na lata dzieciństwa patrzy zawsze z dużo większą , z większym pobłażaniem na złe, jakieś przykre elementy tych lat, a pamięta głównie jako bardzo, bardzo szczęśliwy okres w życiu.
Wujek skończył opowieść i zamyślił się, mieszając herbatę. Byłam mu bardzo wdzięczna za opowieść o przeszłości mojego miasta. Widząc, że wujek chciałby już zostać sam ze swoimi wspomnieniami, podziękowałam za opowieść i pyszną szarlotkę i po cichutku zebrałam się do wyjścia.
 
*Praca konkursowa – Maria Heppner, II Liceum Ogólnokształcące w Sopocie 
 
 
 
Szczęśliwe dzieciństwo w Sopocie

            W sobotnie, wrześniowe przedpołudnie udałem się z wizytą do mojego Wujka, Andrzeja Doranta mieszkającego w pięknej, starej sopockiej willi. Wujek jest z wykształcenia magistrem inżynierem chemii i przez wiele lat pracował w różnych firmach chemicznych na stanowiskach kierowniczych, ale nie to jest dla mnie najważniejsze. Wujek potrafi wspaniale opowiadać, jest fantastycznym gawędziarzem i bardzo lubię słuchać jego opowieści o dawnych czasach, zwłaszcza jedząc wspaniałą szarlotkę mojej Cioci. Tym razem przyszedłem z „misją specjalną” , czyli po to, by przeprowadzić z Wujkiem prawdziwy wywiad o jego wspomnieniach z pierwszych powojennych lat w Sopocie. Wujek Andrzej miał osiem lat, gdy przybył z podwarszawskiej miejscowości do Sopotu w czerwcu 1945 roku i...

-        Proszę Wujku opowiedzieć, jak wyglądało Twoje pierwsze mieszkanie w Sopocie?

       -    Na początku nie mieszkaliśmy w swoim mieszkaniu, bo Ojciec je dopiero urządzał, więc jeszcze przez miesiąc mieszkaliśmy u Wujostwa. Ojciec był wcześniej tutaj, już pracował i miał przydział na nasze mieszkanie na ulicy J. Wybickiego. Ponieważ było ono trochę zniszczone, szczególnie podłogi, szyby były powybijane i do środka padał deszcz, więc wymagało naprawy. Pośrodku pokoju w stosunku do brzegu podłogi były zapadnięte o 10-15 cm, tak, że pod każdą szafę trzeba było coś podkładać , by stała pionowo, ale można było tak mieszkać i tak mieszkaliśmy wiele lat, aż kiedyś przeprowadzono troszkę większy remont.

            Z meblami nie było problemu, bo większość mebli w tym mieszkaniu było. Pozostały one po poprzednich właścicielach tego mieszkania. Była też wielka biblioteka, pełna różnych książek, dla nas mało wartościowych. Do tej pory przechowujemy niektóre z tych książek jako naprawdę wartościowe, a reszta to była pięknie oprawiona beletrystyka niemiecka albo książki wychwalające ustrój Hitlera, faszystowska literatura. Tej to się pozbyliśmy bardzo szybko.

            Pamiętam biurko, przy którym jeszcze siedziałem przez wiele lat i uczyłem się chodząc do szkoły i na studia. Skąd to biurko? Otóż z domu obok wyprowadzali się rosyjscy oficerowie, bo jeszcze przez pewien było ich trochę, powiedzmy głównie to były to komendy. No i tato wszedł z nimi w towarzyskie rozmowy, które starał się popierać takim płynem ogólnie przyjętym przez te dwa narody jako ułatwiającym rozmowy i za litr takiegoż płynu przynieśli mu do domu żołnierze rosyjscy to biurko i jakieś parę krzeseł. Pamiętam też piękne, wielkie rogi jelenie, które wisiały przez długie lata u nas w domu (śmiech).

-        Wujku, opowiedz proszę o swoich pierwszych wakacjach w Sopocie.

       -    Przede wszystkim poznawałem najbliższą okolicę, poza tym chodziłem do lasu, ponieważ mieszkaliśmy przy lesie. Byłem zachwycony, że jest las, ponieważ przedtem nigdy jako dziecko obok lasu nie mieszkałem. W lesie poza tym były bardzo ciekawe rzeczy: wraki wypalonych samochodów osobowych i masę interesujących nas, młodych ludzi, pocisków. Może nie powinienem tego głośno w tej chwili o tym mówić, ale byliśmy wtedy nimi bardzo zainteresowani. Oczywiście, dużych pocisków nie podnosiliśmy i nie dotykaliśmy, ale takie małe pociski, często nawet wraz z łuskami, nie wiem od jakich to było dział, może przeciwlotniczych, to nawet przynosiliśmy do domu. Za to, oczywiście człowiek obrywał po uszach od Taty, ale gdzieś się starał je ukryć. Niestety, cały ten mój zbiór został kiedyś odkryty (śmiech) i starannie przekazany  we właściwe ręce przez mego Ojca do zniszczenia. Ale były to bardzo, ale to bardzo ciekawe zajęcia.

            A poza tym... a poza tym chodziło się na plażę, to znaczy samemu nie chodziłem, najczęściej byłem z Mamą. Mama nie pracowała, urządzała dom. Chodziliśmy najczęściej w okolice Łazienek Południowych, ale na chodzenie do łazienek, które były płatne, to nie było nas stać. Myśmy chodzili normalnie, kładliśmy się na kocu na plaży. Morze było mniej więcej takie samo jak teraz, może, jako, że byłem znacznie młodszy, wydawało mi się  znacznie cieplejsze. I można było kilka godzin siedzieć w wodzie i się pluskać.

            -  Czy Wujek po przyjeździe spotkał w Sopocie jeszcze jakiś Niemców?

           -  My przyjechaliśmy z Warszawy, w zasadzie spod Warszawy, bo gdybyśmy byli do końca w Warszawie , to by nas nie było, bo nasz dom, ze wszystkim co rodzice mieli....padł od bomby. Mnie się wydaje, że jak przyjechaliśmy, to Niemców prawie nie było, może trochę rodzin niemieckich zostało i było troszkę dzieci niemieckich, ale w krótkim czasie wyjechali.. Natomiast było sporo miejscowych mieszkańców, uznających się zresztą teraz za Polaków, którzy notabene nosili całkiem polskie nazwiska. Nie będę przytaczał tych nazwisk, bo może ich....potomkowie nie życzyliby sobie tych wspomnień. Były tam też dzieci, ale tak się złożyło, że większość z nich była starsza ode mnie. Na początku byliśmy wobec siebie bardzo nieufni i jak to jest chyba z reguły, jak ktoś obcy przyjeżdża w miejsce, gdzie ktoś wcześniej żyje. Potem z biegiem czasu po prostu bardzo się polubiliśmy. I muszę Ci opowiedzieć takie zdarzenie...zjawisko. Jedna rodzina liczyła sobie trzech synów i jedną córeczkę, która była akurat sporo młodsza. Ci chłopcy mówili po polsku nie najgorzej, może nie najlepiej, ale i nie najgorzej. Ta córeczka, która była już całkowicie wychowana za nowej władzy niemieckiej, nie umiała po polsku, ale się szybciutko nauczyła. Rodzina troszkę opatrzona jakimś fatum.. Po kolei odchodzili z tego świata w wieku mniej lub bardziej dorosłym, aż został najstarszy z tych braci, który był najmniej udany. Nie skończył żadnych szkół, pracował, albo nie pracował..Lubił popijać..W końcu zajął się zbieraniem złomu. Ale ile razy się spotkaliśmy, to byliśmy serdecznymi kumplami. I tak to zostało aż do końca. Teraz już nie żyje.

-        Wujku, a jak wyglądało zaopatrzenie w tych pierwszych miesiącach o wojnie?

            -  Na początku to nie było chyba żadnych sklepów. Wiem, że obiady, to jedliśmy w stołówce , która mieściła się naprzeciwko, w takim domku,  naprzeciwko Grand Hotelu, na ul. Obrońców Westerplatte. To było przecież lato i jedliśmy na takiej wielkiej werandzie. Karmiono nas tym co było, nie pamiętam czym, ale pamiętam, że były stare i strasznie niesmaczne kartofle. A jak mama , już wtedy był rynek, przyniosła młode ziemniaczki i ugotowała w domu, to było najpyszniejsze jedzenie , jakie pamiętam z tamtego czasu!

-        A jak w tych czasach wyglądał Sopot?

            -    Wiesz, nie wyglądał tak bardzo inaczej. To znaczy, było oczywiście trochę zniszczeń.    Nie wiadomo dokładnie, ale to chyba niemieckie pociski wystrzeliwane z Zatoki w czasie walk obronnych przez Niemców zniszczyły z przodu hotele i Casino, które tam było oraz Dom Zdrojowy. Casino to chyba zniszczyli Rosjanie, ale może wcześniej też było uszkodzone pociskiem. To trudno powiedzieć. Jako chłopiec to za bardzo się wtedy tymi sprawami nie mogłem się interesować. Oczywiście zmienił się widok obecnego Placu Przyjaciół Sopotu, bo tam przecież wszystko było poniszczone, a kilka lat później były tam chyba gdańskie targi. Wybudowano takie małe pawilony, które miały stać lat kilka, a stały jak to w Polsce kilkadziesiąt, zmieniając swoje przeznaczenie. Większość domów ocalało,  tak myślę, że około 90%  i niektóre były może ładniejsze, niż później niszczejąc przez lata.

            Ogólnie Sopot był bardzo podobny. Był zielony, tak jak teraz. Ulice były, może niektóre, troszeczkę węższe, może niektóre trochę gorzej wybrukowane...Ale takich dużych różnic przez te kilkadziesiąt lat to nie ma. Mieszkałem na ulicy Wybickiego, przy stadionie, gdzie ulica miała kocie łby i nadal ma kocie łby, które już dzisiaj uznawane są za sopocki zabytek. A dlaczego mówię, że niektóre ulice były węższe? No, bo Aleja Niepodległości, obecna, bo wówczas to była oczywiście Aleja Marszałka Stalina, była znacznie węższa, dopiero w znacznie późniejszych latach, kosztem ogródków poszerzono ją, umożliwiając ruch samochodowy. Niektóre ulice, które wówczas były dwukierunkowe , a są teraz jednokierunkowe, bo zrobiono na nich ścieżki rowerowe, zabierając samochodom jeden kierunek. Czyli można powiedzieć, że w 45 roku nie wszystkie ulice były węższe, bo były również szersze

            Molo było troszeczkę, no tak, może troszeczkę wtedy inne, ale przez długie lata było takie same. Co pewien czas niszczone przez fale , sztormy. Boczne molo wtedy odbudowywano grzecznie , szczęśliwie. Łazienki Południowe , były Łazienkami Południowymi, a nie hotelem, ale ten hotel nie zmienił ich kształtu, może troszeczkę rozbudował... Uporządkowano także te nadmorskie tereny.

            Po wojnie z powrotem do łask powróciła Opera Leśna, czyli zaczęto w niej organizować występy. A nawet jako chłopiec pamiętam, że kiedyś pogoniono nas przed otwarciem do robienia tam porządków. Było to wszystko bardzo poniszczone. Była, mhm.., nieco inna niż później przez lata. Nawet powiedziałbym, że momentami była nawet ciekawsza. Tam były takie dwie zrobione z boku z samego czerwonego płótna sztuczne skały. Nie wiem tylko, czy te skały były zrobione jako dekoracja do jakiejś opery, czy były na stałe, w każdym razie mi one bardzo imponowały. Bardzo wtedy marzyłem, by widzieć prawdziwe skały. Robiliśmy porządki w Operze Leśnej, a ponieważ dosyć szybko zostałem członkiem chóru szkolnego to połączono chóry szkolne, nie wiem z ilu szkół,

 i  trenowaliśmy właśnie do jakiegoś występu otwierającego tę Operę przez ładnych kilka dni i tylko pamiętam okrzyki takiej miłej pani, która prowadziła te próby, że po każdym fragmencie nam przerywała i krzyczała; - Fatalnie! Fatalnie! Jeszcze raz! (śmiech) Ale podobno na występie wyszło nie najgorzej.

-        Czy Monte Cassino też się niewiele zmieniło od tamtych czasów?

        -  Na Monte Cassino było kilka zniszczonych domów, ale wyglądało podobnie. Były tam kina, no w tej chwili tych biednych kin nie ma, niestety, ale były te dwa kina te same przez wiele wiele lat i te same kolejki do tych kin, bo wtedy oczywiście kino było z reguły pełne. Wtedy to warto było na dobry film kupić bilet u konika dając dwa razy więcej pieniędzy. Na Monciaku było też trochę sklepów, może w innych miejscach. Można stwierdzić, że wówczas było tam sporo sklepów, a dzisiaj to mamy w co drugim domu bank , a przerwy między bankami wypełniają restauracje. Wtedy było troszkę odwrotnie, bo bank był jeden, Narodowy Polski, w tym samym miejscu, a restauracje były dwie lub trzy , bo też możliwości chodzenia do restauracji w tamtych czasach były raczej minimalne, no (przynajmniej w mojej rodzinie).

-        A jak Wujek wspomina swoją szkołę? Czy było normalnie, jak teraz?

        - Szkoła?..Szkoła zawsze wygląda bardzo normalnie, czyli bardzo groźnie... Oczywiście żartuję! Pamiętam ...pamiętam w zasadzie jednego nauczyciela, to był pan Kowalewski, zresztą znana postać, jego zdjęcie można znaleźć we wszystkich informatorach o Sopocie o szkolnictwie. Rozpoczęliśmy naukę na Kościuszki w szkołach naprzeciwko Urzędu Miejskiego, ale po krótkim czasie przeniesiono nas, jedynkę do budynku obecnego gimnazjum na Niepodległości, na rogu przy Marynarzy, gdzie szczęśliwie dobrnąłem do końca szkoły. I tam właśnie ten nasz wychowawca był takim.... bardzo prawidłowym wychowawcą, nauczycielem, a ja zapamiętałem co mówił do mnie. Ja bardzo lubiłem szybko wyrywać się z jakąś odpowiedzią, nie zawsze trafną,:  - Andrzej, pomyśl dwa razy i raz powiedz, a nie odwrotnie! - mówił i to sobie zapamiętałem. (śmiech).

-        Wujku, a co Tobie jeszcze tak szczególnie utkwiło w pamięci z lat 1945-48 ?

         - To było już w 46 roku, kiedy pojechałem obejrzeć Gdańsk. To zdarzenie do tej pory pamiętam. Ruiny Długiego Targu, Długiej, troszeczkę uporządkowane, ciut-ciut, ale potworne, potworne..... To znaczy, ja już ruiny zdążyłem widzieć. Jechaliśmy tutaj pociągiem towarowym do Sopotu chyba trzy dni, tak w kółko przez Polskę. Nie umiem dzisiaj tej drogi odtworzyć, nie była to najprostsza trasa, ale musieliśmy przejechać przez Warszawę . No, więc widziałem Warszawę przez godzinę tej jazdy, albo cztery, trudno powiedzieć...chociaż rodzice bardzo się starali, żebym specjalnie się tym nie interesował, żeby nie robić mi bardzo przykrych wrażeń, szczególnie, że ja przecież mieszkałem przedtem jako dzieciak w Warszawie i znałem te miejsca jako całe i normalne.

-        Podsumowując, chciałem się zapytać jak Wujek wspomina swoje dzieciństwo w Sopocie?

       -  Wiesz, przyjechaliśmy do Sopotu jako ludzie nie mający nic, nawet mieszkania, bo wszystko co rodzice mieli zginęło w Warszawie, ocaleliśmy tylko my. Poza tym Sopot w stosunku do miejsca pod Warszawą, gdzie mieszkaliśmy  przed samym wybuchem Powstania i przed końcem wojny, no, ileś klas wyżej miejsce do mieszkania niż tam. A poza tym chyba marzeniem każdego chłopaka jest kąpać się w morzu, prawda? Inni musieli jeździć nad morze raz na rok w czasie wakacji w nagrodę , a ja miałem morze codziennie w lecie. To była wielka sprawa - morze, las...A to jeszcze las był taki, że gdy się wyszło i obeszło dookoła stadion to przychodziłem do domu i miałem ręce pełne prawdziwków. Teraz to już tego nie ma, oczywiście. A rydze to rosły przy naszym podwórku przy drugim podejściu od strony lasu. To były prawdziwe rydze!

          No co tu jeszcze powiedzieć, jest to chyba normalna sprawa, że człowiek na lata dzieciństwa patrzy zawsze z dużo z większym pobłażaniem na złe, jakieś przykre elementy tych lat, a pamięta głównie jako bardzo, bardzo szczęśliwy okres w życiu.

-        Dziękuję bardzo Wujku za rozmowę i za pyszną szarlotkę!

            Wracałem do domu brukowanymi ulicami rozmyślając o dawnym Sopocie, o jego historii zaklętej w sopockich domach i o ludziach mieszkających tutaj w tych trudnych czasach. Pomyślałem także o moich nieżyjących już dziadkach, którzy spędzili tutaj całą młodość i dorosłe życie, a z którymi już nie mogę porozmawiać o moim mieście. Wróciwszy do naszej kamienicy rozejrzałem się uważniej – kartusz na fasadzie wspomina, że dom zbudowano już w 1901 roku, kiedy to Sopot otrzymał prawa miejskie. Ileż historii pamiętają ściany mojego pokoju? Zadumałem się nad przeszłością mojego miasta i wyjąłem z zabytkowej, przedwojennej biblioteczki  album „Dawny Sopot” , odnalazłem moją ulicę i  ....  Rzeczywiście – podobna!

    * Wypowiedzi mojego wujka, pana Andrzeja Doranta, stanowią uporządkowaną i opracowaną przeze mnie wersją transkrypcji wywiadu, która sporządziłem po przeprowadzeniu wywiadu we wrześniu 2013 r. 

*Praca konkursowa – Antoni Heppner, Szkoła Podstawowa nr 8 im. Jana Matejki w Sopocie