W sobotnie, wrześniowe przedpołudnie udałem się z wizytą do mojego Wujka, Andrzeja Doranta mieszkającego w pięknej, starej sopockiej willi. Wujek jest z wykształcenia magistrem inżynierem chemii i przez wiele lat pracował w różnych firmach chemicznych na stanowiskach kierowniczych, ale nie to jest dla mnie najważniejsze. Wujek potrafi wspaniale opowiadać, jest fantastycznym gawędziarzem i bardzo lubię słuchać jego opowieści o dawnych czasach, zwłaszcza jedząc wspaniałą szarlotkę mojej Cioci. Tym razem przyszedłem z „misją specjalną” , czyli po to, by przeprowadzić z Wujkiem prawdziwy wywiad o jego wspomnieniach z pierwszych powojennych lat w Sopocie. Wujek Andrzej miał osiem lat, gdy przybył z podwarszawskiej miejscowości do Sopotu w czerwcu 1945 roku i...
- Proszę Wujku opowiedzieć, jak wyglądało Twoje pierwsze mieszkanie w Sopocie?
- Na początku nie mieszkaliśmy w swoim mieszkaniu, bo Ojciec je dopiero urządzał, więc jeszcze przez miesiąc mieszkaliśmy u Wujostwa. Ojciec był wcześniej tutaj, już pracował i miał przydział na nasze mieszkanie na ulicy J. Wybickiego. Ponieważ było ono trochę zniszczone, szczególnie podłogi, szyby były powybijane i do środka padał deszcz, więc wymagało naprawy. Pośrodku pokoju w stosunku do brzegu podłogi były zapadnięte o 10-15 cm, tak, że pod każdą szafę trzeba było coś podkładać , by stała pionowo, ale można było tak mieszkać i tak mieszkaliśmy wiele lat, aż kiedyś przeprowadzono troszkę większy remont.
Z meblami nie było problemu, bo większość mebli w tym mieszkaniu było. Pozostały one po poprzednich właścicielach tego mieszkania. Była też wielka biblioteka, pełna różnych książek, dla nas mało wartościowych. Do tej pory przechowujemy niektóre z tych książek jako naprawdę wartościowe, a reszta to była pięknie oprawiona beletrystyka niemiecka albo książki wychwalające ustrój Hitlera, faszystowska literatura. Tej to się pozbyliśmy bardzo szybko.
Pamiętam biurko, przy którym jeszcze siedziałem przez wiele lat i uczyłem się chodząc do szkoły i na studia. Skąd to biurko? Otóż z domu obok wyprowadzali się rosyjscy oficerowie, bo jeszcze przez pewien było ich trochę, powiedzmy głównie to były to komendy. No i tato wszedł z nimi w towarzyskie rozmowy, które starał się popierać takim płynem ogólnie przyjętym przez te dwa narody jako ułatwiającym rozmowy i za litr takiegoż płynu przynieśli mu do domu żołnierze rosyjscy to biurko i jakieś parę krzeseł. Pamiętam też piękne, wielkie rogi jelenie, które wisiały przez długie lata u nas w domu (śmiech).
- Wujku, opowiedz proszę o swoich pierwszych wakacjach w Sopocie.
- Przede wszystkim poznawałem najbliższą okolicę, poza tym chodziłem do lasu, ponieważ mieszkaliśmy przy lesie. Byłem zachwycony, że jest las, ponieważ przedtem nigdy jako dziecko obok lasu nie mieszkałem. W lesie poza tym były bardzo ciekawe rzeczy: wraki wypalonych samochodów osobowych i masę interesujących nas, młodych ludzi, pocisków. Może nie powinienem tego głośno w tej chwili o tym mówić, ale byliśmy wtedy nimi bardzo zainteresowani. Oczywiście, dużych pocisków nie podnosiliśmy i nie dotykaliśmy, ale takie małe pociski, często nawet wraz z łuskami, nie wiem od jakich to było dział, może przeciwlotniczych, to nawet przynosiliśmy do domu. Za to, oczywiście człowiek obrywał po uszach od Taty, ale gdzieś się starał je ukryć. Niestety, cały ten mój zbiór został kiedyś odkryty (śmiech) i starannie przekazany we właściwe ręce przez mego Ojca do zniszczenia. Ale były to bardzo, ale to bardzo ciekawe zajęcia.
A poza tym... a poza tym chodziło się na plażę, to znaczy samemu nie chodziłem, najczęściej byłem z Mamą. Mama nie pracowała, urządzała dom. Chodziliśmy najczęściej w okolice Łazienek Południowych, ale na chodzenie do łazienek, które były płatne, to nie było nas stać. Myśmy chodzili normalnie, kładliśmy się na kocu na plaży. Morze było mniej więcej takie samo jak teraz, może, jako, że byłem znacznie młodszy, wydawało mi się znacznie cieplejsze. I można było kilka godzin siedzieć w wodzie i się pluskać.
- Czy Wujek po przyjeździe spotkał w Sopocie jeszcze jakiś Niemców?
- My przyjechaliśmy z Warszawy, w zasadzie spod Warszawy, bo gdybyśmy byli do końca w Warszawie , to by nas nie było, bo nasz dom, ze wszystkim co rodzice mieli....padł od bomby. Mnie się wydaje, że jak przyjechaliśmy, to Niemców prawie nie było, może trochę rodzin niemieckich zostało i było troszkę dzieci niemieckich, ale w krótkim czasie wyjechali.. Natomiast było sporo miejscowych mieszkańców, uznających się zresztą teraz za Polaków, którzy notabene nosili całkiem polskie nazwiska. Nie będę przytaczał tych nazwisk, bo może ich....potomkowie nie życzyliby sobie tych wspomnień. Były tam też dzieci, ale tak się złożyło, że większość z nich była starsza ode mnie. Na początku byliśmy wobec siebie bardzo nieufni i jak to jest chyba z reguły, jak ktoś obcy przyjeżdża w miejsce, gdzie ktoś wcześniej żyje. Potem z biegiem czasu po prostu bardzo się polubiliśmy. I muszę Ci opowiedzieć takie zdarzenie...zjawisko. Jedna rodzina liczyła sobie trzech synów i jedną córeczkę, która była akurat sporo młodsza. Ci chłopcy mówili po polsku nie najgorzej, może nie najlepiej, ale i nie najgorzej. Ta córeczka, która była już całkowicie wychowana za nowej władzy niemieckiej, nie umiała po polsku, ale się szybciutko nauczyła. Rodzina troszkę opatrzona jakimś fatum.. Po kolei odchodzili z tego świata w wieku mniej lub bardziej dorosłym, aż został najstarszy z tych braci, który był najmniej udany. Nie skończył żadnych szkół, pracował, albo nie pracował..Lubił popijać..W końcu zajął się zbieraniem złomu. Ale ile razy się spotkaliśmy, to byliśmy serdecznymi kumplami. I tak to zostało aż do końca. Teraz już nie żyje.
- Wujku, a jak wyglądało zaopatrzenie w tych pierwszych miesiącach o wojnie?
- Na początku to nie było chyba żadnych sklepów. Wiem, że obiady, to jedliśmy w stołówce , która mieściła się naprzeciwko, w takim domku, naprzeciwko Grand Hotelu, na ul. Obrońców Westerplatte. To było przecież lato i jedliśmy na takiej wielkiej werandzie. Karmiono nas tym co było, nie pamiętam czym, ale pamiętam, że były stare i strasznie niesmaczne kartofle. A jak mama , już wtedy był rynek, przyniosła młode ziemniaczki i ugotowała w domu, to było najpyszniejsze jedzenie , jakie pamiętam z tamtego czasu!
- A jak w tych czasach wyglądał Sopot?
- Wiesz, nie wyglądał tak bardzo inaczej. To znaczy, było oczywiście trochę zniszczeń. Nie wiadomo dokładnie, ale to chyba niemieckie pociski wystrzeliwane z Zatoki w czasie walk obronnych przez Niemców zniszczyły z przodu hotele i Casino, które tam było oraz Dom Zdrojowy. Casino to chyba zniszczyli Rosjanie, ale może wcześniej też było uszkodzone pociskiem. To trudno powiedzieć. Jako chłopiec to za bardzo się wtedy tymi sprawami nie mogłem się interesować. Oczywiście zmienił się widok obecnego Placu Przyjaciół Sopotu, bo tam przecież wszystko było poniszczone, a kilka lat później były tam chyba gdańskie targi. Wybudowano takie małe pawilony, które miały stać lat kilka, a stały jak to w Polsce kilkadziesiąt, zmieniając swoje przeznaczenie. Większość domów ocalało, tak myślę, że około 90% i niektóre były może ładniejsze, niż później niszczejąc przez lata.
Ogólnie Sopot był bardzo podobny. Był zielony, tak jak teraz. Ulice były, może niektóre, troszeczkę węższe, może niektóre trochę gorzej wybrukowane...Ale takich dużych różnic przez te kilkadziesiąt lat to nie ma. Mieszkałem na ulicy Wybickiego, przy stadionie, gdzie ulica miała kocie łby i nadal ma kocie łby, które już dzisiaj uznawane są za sopocki zabytek. A dlaczego mówię, że niektóre ulice były węższe? No, bo Aleja Niepodległości, obecna, bo wówczas to była oczywiście Aleja Marszałka Stalina, była znacznie węższa, dopiero w znacznie późniejszych latach, kosztem ogródków poszerzono ją, umożliwiając ruch samochodowy. Niektóre ulice, które wówczas były dwukierunkowe , a są teraz jednokierunkowe, bo zrobiono na nich ścieżki rowerowe, zabierając samochodom jeden kierunek. Czyli można powiedzieć, że w 45 roku nie wszystkie ulice były węższe, bo były również szersze
Molo było troszeczkę, no tak, może troszeczkę wtedy inne, ale przez długie lata było takie same. Co pewien czas niszczone przez fale , sztormy. Boczne molo wtedy odbudowywano grzecznie , szczęśliwie. Łazienki Południowe , były Łazienkami Południowymi, a nie hotelem, ale ten hotel nie zmienił ich kształtu, może troszeczkę rozbudował... Uporządkowano także te nadmorskie tereny.
Po wojnie z powrotem do łask powróciła Opera Leśna, czyli zaczęto w niej organizować występy. A nawet jako chłopiec pamiętam, że kiedyś pogoniono nas przed otwarciem do robienia tam porządków. Było to wszystko bardzo poniszczone. Była, mhm.., nieco inna niż później przez lata. Nawet powiedziałbym, że momentami była nawet ciekawsza. Tam były takie dwie zrobione z boku z samego czerwonego płótna sztuczne skały. Nie wiem tylko, czy te skały były zrobione jako dekoracja do jakiejś opery, czy były na stałe, w każdym razie mi one bardzo imponowały. Bardzo wtedy marzyłem, by widzieć prawdziwe skały. Robiliśmy porządki w Operze Leśnej, a ponieważ dosyć szybko zostałem członkiem chóru szkolnego to połączono chóry szkolne, nie wiem z ilu szkół,
i trenowaliśmy właśnie do jakiegoś występu otwierającego tę Operę przez ładnych kilka dni i tylko pamiętam okrzyki takiej miłej pani, która prowadziła te próby, że po każdym fragmencie nam przerywała i krzyczała; - Fatalnie! Fatalnie! Jeszcze raz! (śmiech) Ale podobno na występie wyszło nie najgorzej.
- Czy Monte Cassino też się niewiele zmieniło od tamtych czasów?
- Na Monte Cassino było kilka zniszczonych domów, ale wyglądało podobnie. Były tam kina, no w tej chwili tych biednych kin nie ma, niestety, ale były te dwa kina te same przez wiele wiele lat i te same kolejki do tych kin, bo wtedy oczywiście kino było z reguły pełne. Wtedy to warto było na dobry film kupić bilet u konika dając dwa razy więcej pieniędzy. Na Monciaku było też trochę sklepów, może w innych miejscach. Można stwierdzić, że wówczas było tam sporo sklepów, a dzisiaj to mamy w co drugim domu bank , a przerwy między bankami wypełniają restauracje. Wtedy było troszkę odwrotnie, bo bank był jeden, Narodowy Polski, w tym samym miejscu, a restauracje były dwie lub trzy , bo też możliwości chodzenia do restauracji w tamtych czasach były raczej minimalne, no (przynajmniej w mojej rodzinie).
- A jak Wujek wspomina swoją szkołę? Czy było normalnie, jak teraz?
- Szkoła?..Szkoła zawsze wygląda bardzo normalnie, czyli bardzo groźnie... Oczywiście żartuję! Pamiętam ...pamiętam w zasadzie jednego nauczyciela, to był pan Kowalewski, zresztą znana postać, jego zdjęcie można znaleźć we wszystkich informatorach o Sopocie o szkolnictwie. Rozpoczęliśmy naukę na Kościuszki w szkołach naprzeciwko Urzędu Miejskiego, ale po krótkim czasie przeniesiono nas, jedynkę do budynku obecnego gimnazjum na Niepodległości, na rogu przy Marynarzy, gdzie szczęśliwie dobrnąłem do końca szkoły. I tam właśnie ten nasz wychowawca był takim.... bardzo prawidłowym wychowawcą, nauczycielem, a ja zapamiętałem co mówił do mnie. Ja bardzo lubiłem szybko wyrywać się z jakąś odpowiedzią, nie zawsze trafną,: - Andrzej, pomyśl dwa razy i raz powiedz, a nie odwrotnie! - mówił i to sobie zapamiętałem. (śmiech).
- Wujku, a co Tobie jeszcze tak szczególnie utkwiło w pamięci z lat 1945-48 ?
- To było już w 46 roku, kiedy pojechałem obejrzeć Gdańsk. To zdarzenie do tej pory pamiętam. Ruiny Długiego Targu, Długiej, troszeczkę uporządkowane, ciut-ciut, ale potworne, potworne..... To znaczy, ja już ruiny zdążyłem widzieć. Jechaliśmy tutaj pociągiem towarowym do Sopotu chyba trzy dni, tak w kółko przez Polskę. Nie umiem dzisiaj tej drogi odtworzyć, nie była to najprostsza trasa, ale musieliśmy przejechać przez Warszawę . No, więc widziałem Warszawę przez godzinę tej jazdy, albo cztery, trudno powiedzieć...chociaż rodzice bardzo się starali, żebym specjalnie się tym nie interesował, żeby nie robić mi bardzo przykrych wrażeń, szczególnie, że ja przecież mieszkałem przedtem jako dzieciak w Warszawie i znałem te miejsca jako całe i normalne.
- Podsumowując, chciałem się zapytać jak Wujek wspomina swoje dzieciństwo w Sopocie?
- Wiesz, przyjechaliśmy do Sopotu jako ludzie nie mający nic, nawet mieszkania, bo wszystko co rodzice mieli zginęło w Warszawie, ocaleliśmy tylko my. Poza tym Sopot w stosunku do miejsca pod Warszawą, gdzie mieszkaliśmy przed samym wybuchem Powstania i przed końcem wojny, no, ileś klas wyżej miejsce do mieszkania niż tam. A poza tym chyba marzeniem każdego chłopaka jest kąpać się w morzu, prawda? Inni musieli jeździć nad morze raz na rok w czasie wakacji w nagrodę , a ja miałem morze codziennie w lecie. To była wielka sprawa - morze, las...A to jeszcze las był taki, że gdy się wyszło i obeszło dookoła stadion to przychodziłem do domu i miałem ręce pełne prawdziwków. Teraz to już tego nie ma, oczywiście. A rydze to rosły przy naszym podwórku przy drugim podejściu od strony lasu. To były prawdziwe rydze!
No co tu jeszcze powiedzieć, jest to chyba normalna sprawa, że człowiek na lata dzieciństwa patrzy zawsze z dużo z większym pobłażaniem na złe, jakieś przykre elementy tych lat, a pamięta głównie jako bardzo, bardzo szczęśliwy okres w życiu.
- Dziękuję bardzo Wujku za rozmowę i za pyszną szarlotkę!
Wracałem do domu brukowanymi ulicami rozmyślając o dawnym Sopocie, o jego historii zaklętej w sopockich domach i o ludziach mieszkających tutaj w tych trudnych czasach. Pomyślałem także o moich nieżyjących już dziadkach, którzy spędzili tutaj całą młodość i dorosłe życie, a z którymi już nie mogę porozmawiać o moim mieście. Wróciwszy do naszej kamienicy rozejrzałem się uważniej – kartusz na fasadzie wspomina, że dom zbudowano już w 1901 roku, kiedy to Sopot otrzymał prawa miejskie. Ileż historii pamiętają ściany mojego pokoju? Zadumałem się nad przeszłością mojego miasta i wyjąłem z zabytkowej, przedwojennej biblioteczki album „Dawny Sopot” , odnalazłem moją ulicę i .... Rzeczywiście – podobna!
* Wypowiedzi mojego wujka, pana Andrzeja Doranta, stanowią uporządkowaną i opracowaną przeze mnie wersją transkrypcji wywiadu, która sporządziłem po przeprowadzeniu wywiadu we wrześniu 2013 r.
*Praca konkursowa – Antoni Heppner, Szkoła Podstawowa nr 8 im. Jana Matejki w Sopocie