Sopot – moje życie
„Odwiedzaj swoje wspomnienia.
Uszyj dla nich płócienne pokrowce.
Odsłoń okna i otwórz powietrze.
Bądź dla nich serdeczny i nigdy
nie daj im poznać po sobie.
To są Twoje wspomnienia.
Myśl o tym, kiedy płyniesz
W sargassowym morzu pamięci (…)
To są Twoje wspomnienia, których
Nie zapomnisz do końca życia”

- ten fragment wiersza A. Zagajewskiego pt. „Wspomnienia” przypomniał mi się po przeczytaniu artykułu – ogłoszenia w „Dzienniku Bałtyckim”, a dotyczącego projektu Muzeum Sopotu pod nazwą „Sopocianie 1945 – 1948” i refleksji – jestem sopocianką tych lat, zaczęłam szperać po rodzinnym albumie, otwierać szuflady pamięci i …wspominać.
Urodziłam się 7 listopada 1943 r. w Brześciu Litewskim (znany również jako Brześć nad Bugiem). Do Sopotu z rodzicami przyjechałam w 1945 r. Mieszkam więc w Sopocie 68 lat, tu spędziłam dzieciństwo, uczęszczałam do Szkoły Podstawowej nr 3, tu rozpoczęłam swoją pracę zawodową w sopockich szkołach, tu wychowałam moich synów i tu, już na emeryturze, cieszę się z uroków tego pięknego, spokojnego, urokliwego wręcz magicznego miasta.
Rodzice moi to Wanda Rozbicka z domu Januszewska rodu Ajdukiewiczów, urodzona w Wilnie i ojciec Stanisław Rozbicki, urodzony w Krześlinie koło Warszawy. Poznali się i pobrali w Brześciu Litewskim, gdy losy rodzinne i zawodowe ich rodziców znalazły swoją przystań w tym miejscu. Urodziła im się trójka dzieci: Zbigniew, Alina i Ireneusz (już w 1945 r., w Sopocie).
Po wielu perypetiach i zawieruchach wojny rodzina Januszewskich i Rozbickich zorientowana w sytuacji politycznej „wyjechała” do nowej Polski.
Do Sopotu przyjechali pod koniec lata w 1945 r. Byli to: mój dziadek Józef Januszewski, moi rodzice Wanda (córka Józefa) i Stanisław Rozbiccy z dwójką dzieci, brat mojej mamy Mieczysław Januszewski z żoną Teresą, oraz siostra Teresa Januszewska z synem Mieczysławem. Otrzymali oni wszyscy małe, dwupokojowe mieszkanie w szeregowcu przy ul. Chodowieckiego. Ze względu na sporą ilość osób w tym pomieszczeniu ojciec poszukiwał mieszkania dla naszej rodziny. Zameldowani zostaliśmy 3 listopada 1945 r. w małym, zaniedbanym, splądrowanym, ale samodzielnym mieszkaniu w budynku przy ul. Stalina 890 m 5 ( później 20 Października, a obecnie Al. Niepodległości). Nadmienię, że mama moja nie chciała zamieszkać w żadnym dużym mieszkaniu, czy też willi, ponieważ w tamtych czasach przejęcie po kimś dobytku nie było szczęściem dla moich rodziców. To „wojenna zawierucha ich tu przywiodła, chcieli spokoju i radości, skromnego, ale bezpiecznego życia. Wujek Mietek z rodziną (tu urodziły się córki Elżbieta i Anna) wyprowadził się w latach 60 – tych do Gdyni, ciotka Teresa z synem w 1948 r. wyjechała do Szczecina, dziadek, który był wdowcem ożenił się po raz drugi i zamieszkał przy ul. 22 Lipca (dziś Parkowa).
Zamieszkaliśmy w domu pięciorodzinnym. Mieszkali w nim p. Bieszkowie (z Lęborka), p. Pawlikowie (z Warszawy), p. Kurcowie i Małeccy, no i my zza Buga. Wszystkie te rodziny to byli bardzo młodzi ludzie z maleńkimi dziećmi. Cechowała ich ogromna troska o potomstwo, wielka pracowitość, dbałość o to co zastali. Wyposażeni w umiejętności praktyczne odnowili mieszkanie, robili meble, zabawki dla dzieci, montowali z części rowerki, wózki, uprawiali przydomowe ogródki. Pan Bieszke hodował kury, były więc jajka dla dzieci, rosół w sobotę. Inni mieszkańcy naszego domu hodowali świnki, więc się wymieniano. Kobiety, które w tym czasie nie pracowały zawodowo, zajmowały się dziećmi oraz prowadzeniem domu. Szyły, bądź przerabiały ubrania, haftowały, dziergały, bardzo dbały, by dzieci były czyste i ładnie ubrane. Jako pięcioletnia dziewczynka zapamiętałam te oznaki dbałości o dzieci, a z perspektywy czasu, analizując sytuację, myślę, że ci młodzi ludzie cieszyli się, że już nie ma wojny, chcieli spokojnego, może skromnego bytu i bardzo kochali swoje dzieci. Podejmowali każdą pracę, aby zarobić na podstawowe potrzeby, a atmosfera pięknego miasta sprzyjała by w nim żyć, dorastać, dokształcać się. Ponieważ mieszkaliśmy blisko szkoły dorośli organizowali mecze, grali w „nogę”, lub szmaciankę (maleńka piłeczka ze szmaty podrzucona nogą do góry). Dzieci latały z metalowym kółkiem podpieranym pogrzebaczem, młodzież grała w dwa ognie, a maleńkie dziewczynki bawiły się szmacianymi lalkami, a chłopcy konikami wystruganymi z drewna. Dorośli zimą wylewali wodę na boisku szkolnym i było lodowisko. Chodzili też z dziećmi na górę za szkołą, na tzw. Reflektor i stamtąd zjeżdżaliśmy na sankach, aż na ulicę. Reflektor to było urządzenie przeciwlotnicze, pozostałość po niemieckiej obronie wojskowej. Kiedy o tym wspominam to cały czas widzę, przy dzieciach pilnujących ich dorosłych, oczywiście nie wszyscy rodzice jednocześnie. Była to pewnie jakaś umowa międzysąsiedzka, by maluchy i dorastające dzieci nigdy nie były same. Po prostu bardzo troszczyli się o dzieci, bali się o nich, bo jednak niebezpieczeństwa czyhały. Nigdy nie chodzili z nami do pobliskich lasów. Wojska niemieckie wycofując się zaminowały zielone tereny i pozostawili pełno żelastwa, były też niewypały i niewybuchy, co rusz można było natrafić na „powojenne zabawki”. Ginęły również dzieci. Pamiętam tragiczną historię małego chłopca z ul. Malczewskiego, który znalazł wieczne pióro i rozkręcając go w tajemnicy przed mamą spowodował wybuch. Chłopiec poniósł śmierć na miejscu. A potem jeszcze w końcu lat 50., czy na początku lat 60. grupa dzieci pod koniec roku szkolnego bawiąc się w lesie między ul. Malczewskiego, a boiskiem szkolnym znalazła niewypał. Chłopcy, jak to chłopcy zaczęli go rozbrajać. Czworo z nich zginęło, kilkoro było rannych.
Wspomnienia moje dotyczące lat tuż powojennych dotyczą współpracy sąsiedzkiej. Wydaje mi się, że dobra atmosfera sąsiedzka wynikała również z tego, że ludzie ci mieszkali jednak w osobnych lokalach z przechodnimi pokojami, więc ówczesna władza nie mogła domeldować innej rodziny, nie było tzw. wspólnoty kuchennej. Nie było żadnych kłótni czy też awantur sąsiedzkich. Dzieci zgodnie bawiły się z Kaszubami, Niemcami i tymi zza Buga. Naszymi bliskimi sąsiadami byli państwo Kwiatkowscy, państwo Pajdakowie i niemieckie małżeństwo, którzy wychowywali sieroty wojenne Piotra i Margaret (Małgosię). Pamiętam również państwa Sigdów, ze wschodu, on wykładowca w Szkole Handlowej czy Ekonomicznej, ona, Zofia Sigda, była nauczycielką języka rosyjskiego w pobliskiej szkole. Była jeszcze niemiecka rodzina z małą, śliczną Marianną i jej braćmi.
W naszym domu mieszkali państwo Pawlikowie, rodzice Janusza i Stasia. Pan Pawlik organizował życie w porcie gdyńskim, a pani Pawlikowa była nauczycielką i uczyła biologii w Szkole nr 3. Pani Pawlikowa uprawiała z dziećmi ogródek szkolny w ramach lekcji biologii. Ojciec mój, Stanisław Rozbicki, organizował szkolnictwo zawodowe w Gdyni. Pracował w Technikum Mechanicznym przy dawnej ul. Czerwonych Kosynierów, obecnie ul. Morska. Ojciec był kierownikiem warsztatów szkolnych przy Szkole Zawodowej nr 1, wyuczył wielu ślusarzy, tokarzy, późniejszych pracowników przemysłu stoczniowego i wielu mechaników okrętowych floty handlowej i rybackiej. Sąsiedzi z naprzeciwka to Nazarewicz, Burczykowie, Zalescy, Gorlikowie, Zasadzcy i Zawistowscy. W latach 50. ta sąsiedzka atmosfera uległa zmianie, dużo rodzin wyprowadziło się, wyjechali do Niemiec, przybyli nowi, dzieci poszły do szkół, a rodzice realizowali się zawodowo. Sytuacja polityczna sprawiła, że kontakty ograniczyły się do rodzinnych. Pojawiały się dziwne sytuacje, dziwni ludzie, którzy pod osłoną nocy penetrowali podwórka i komórki przydomowe. Czułam ogromny strach. Zdziwiłam się bardzo, kiedy pewnego razu wyszłam przed dom i nie było marmurowych plafonów z donicami, w których rosły piękne kwiaty. Pozostały tylko puste doły. Innym razem, z podwórkowej pralni (pozostałość po niemieckiej masarni, gdyż na parterze tego budynku przed wojną był sklep mięsny) wyrwano mosiężne krany, wywieziono kotły i wanny. Kolejnym dziwnym wydarzeniem była likwidacja restauracji państwa Kosickich przy dawnej ul. Stalina. Teraz wiem, że był to okres likwidacji tzw. prywaciarzy. Restauracja państwa Kosickich była piękna. Blat był cały z mosiądzu, meble brązowe, błyszczące. W niedzielę, po mszy w parafialnym kościele pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa przy ul. Malczewskiego, rodzice fundowali nam lody lub zimną, czerwoną oranżadę, która swoim zapachem i bąbelkami biła nas po nosie. Rodzinę Kosickich poznałam przez ich córkę Elżbietę, która w późniejszym wieku szkolnym zapraszała mnie do domu, w którym po wysiedleniu z opisanej restauracji mieszkali jej rodzice. Zdumienie moje było ogromne, gdy do ich kuchni wchodzili wszyscy lokatorzy tego budynku i coś tam gotowali i sprzątali. Zapytałam Elę dlaczego wpuszcza do domu obce osoby. Milczenie było odpowiedzią, którą zrozumiałam dopiero po wielu latach.
Potem w miejscu dawnej restauracji Kosickich powstała Miejska Biblioteka, do której chodziłam już jako starsza dziewczyna po książki. W miejscu tym organizowano niegdyś kursy kroju, szycia i gotowania. Panie wymieniały się doświadczeniami. Ponieważ moja mama w Brześciu kończyła Szkołę Gospodyń Domowych, była krawcową i dzieliła się wiadomościami i umiejętnościami z innymi paniami. Często zabierała mnie ze sobą. Kiedyś pomagałam nieść produkty do sałatki jarzynowej i z przyjemnością patrzyłam jak inne mamy przygotowywały ten przysmak. Kiedy poszliśmy z bratem do szkoły średniej mama rozpoczęła pracę zawodową w Sopockich Zakładach Przemysłu Terenowego. Firma ta powstała na terenie dawnej Centrali Rybnej. Pamiętam widok ogromnej ilości drewnianych beczek i stosu skrzynek zgromadzonych na placu obok budynków, w których halach przerabiano ryby. Zapach tego towaru unosił się w powietrzu na całą dzielnicę. Pracownikami tego zakładu byli zarówno ludzie z Sopotu, jak i przyjezdni z okolicznych wsi. Szybko zorganizowano szkolenia dla nich. W pobliskiej Szkole Podstawowej nr 3 uruchomiono Szkołę Przetwórstwa Rybnego. Była to szkoła wieczorowa.
Pamiętam, chyba to był koniec sierpnia, w letni upalny poranek zapukały do drzwi naszego mieszkania dwie młode panie. Siedząc przy stole i spożywając śniadanie wsłuchiwałam się w ich rozmowę z moją mamą. Opowiadały one o jakimś miejscu, gdzie dzieci będą przebywały bawiąc się. Z zapartym tchem słuchałam tego opowiadania, bardzo chciałam tam być. Po powrocie taty z pracy rodzice jeszcze raz o tym porozmawiali. Na drugi dzień mama zaprowadziła mnie do…. Przedszkola nr 4. Przedszkole to zorganizowane było chyba w 1948 r. przez Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. Początkowo przyjmowane były wszystkie maluchy, bez żadnych opłat. Zmiany nastąpiły z chwilą podjęcia pracy zawodowej przez kobiety i coraz większej liczby dzieci w wieku przedszkolnym. Jako dziecko bardzo miło wspominałam chwile tam spędzone, a zwłaszcza występy na molo przygotowywane przez wychowawczynie z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka. Byłam Japonką, mama uszyła mi śliczne kimono, tato na białej parasolce namalował kolorowe ptaki i kwiaty. Ogromnym przeżyciem był mój pierwszy kontakt z teatrem. Sroga zimna 1948 r., może 1949 r. Tato po obiedzie powiedział, że pójdziemy do teatru. Mama ugotowała przed wyjściem kubek gorącego mleka. Teatr Kameralny w Sopocie był przy dawnej ulicy Rokossowskiego, sala pełna ludzi i dzieci i dorosłych, a my w ostatnim rzędzie. Kurtyna idzie w górę i ja zobaczyłam coś wspaniałego, coś, czego nie mogłam określić, ogromne zdziwienie, zachwyt. Na scenie były kukiełki, lalki ożyły, przemówiły, zaśpiewały… Wystawiano spektakl pt. „Czerwony kapturek” – ah ten okropny czarny wilk z białymi kłami! Jeszcze dziś widzę maleńką dziewczynkę stojącą w ostatnim rzędzie przez 2 godziny na paluszkach i wpatrującą się z zapartym tchem na scenę.
Sopot – miasto mojego dzieciństwa to również czar sopockich ulic z gazowymi, magicznymi latarenkami zapalanymi o zmierzchu, bądź gaszonymi wczesnym rankiem przez Pana na rowerze z długą tyczką (ten Pan był organistą z kościoła N.S. P. Jezusa).
Sopot – mojego dzieciństwa to smak lodów i oranżady od państwa Kosickich, smak gorącego mleka, smak soku winogronowego z winorośli, która pięła się po ścianach werandy, smak zimnego soku chlebowego. To smak pajdy chleba z masłem posypanej cukrem, to smak rosołu, cepelinów, pierogów, kopytek i kaszubskiej drożdżówki – „kucha z kruszonką” lub „szneki z glancem”. To smak przepysznych ryb, a zwłaszcza dorszy, wędzonych, smażonych, w occie i po grecku.
Sopot – mojego dzieciństwa to zapach pięknych kwiatów, które rosły w każdym domowym ogródku. Floksy, róże, bratki, stokrotki, niezapominajki. To winogrona na ścianach domów zielonej winorośli pnących się po budynkach.
Sopot – mojego dzieciństwa to śpiew ptaków, świergot wróbli w krzakach bzu i jaśminu, to krzyk mew nad rybami złowionymi przez miejscowych rybaków.
Sopot – mojego dzieciństwa to polana, piaszczysta droga w Kamiennym Potoku na końcu ul. Obodrzyców, która prowadziła między polami zbóż pełnymi chabrów i maków.